piątek, 28 marca 2014

Mój rower (2012)


Mój rower (2012)
Dziadek, ojciec i syn, mieszkający w innych częściach Europy, spotykają się po latach, by odnaleźć zaginioną babcię. Zadanie będzie okazją do pokoleniowego pojednania.

Często mam tak, że chcę wybrać się na jakiś film do kina. Zazwyczaj kończy się na tym, że mi się chce. Bo nic więcej z tym nie robię. Zdarza się, że później dany obraz oglądam w domu, jeśli zwiastun mnie naprawdę czymś zaciekawi. Tak było z Moim rowerem, który co jakiś czas przypominał o sobie na różnych blogach, stronach itp. Więc obejrzałam.

Pomimo wielu niepochlebnych opinii na temat tego filmu, mnie się on spodobał. Nie można spodziewać się tutaj szybkiej akcji, bo takiej się nie znajdzie - to obraz, który przedstawia relacje pomiędzy facetami niepotrafiącymi ze sobą rozmawiać. Przypadnie do gustu osobom, które lubią historie przekazane w sposób prosty, za którym kryje się prawdziwa głębia przekazu.

Włodzimierz (Michał Urbaniak), Paweł (Artur Żmijewski) i Maciek (Krzysztof Chodorowski) skazani na spędzenie ze sobą kilku dni, w końcu zaczynają rozmawiać, krzyczeć na siebie i wspominać przeszłość. Według mnie aktorzy wcielający się kolejno w role - dziadka, ojca, syna, zrobili to świetnie i bardzo realistycznie. Reżyser pokazał nam codzienność, którą zna każdy z nas. Nie było tutaj żadnych udziwnień, przez które opowiadana historia mogłaby wydawać się sztuczna.

Ogólnie rzecz biorąc, Mój rower ogląda się przyjemnie, chociaż są pewne momenty, które mogą nużyć. Mnie ujęła prostota, polskie krajobrazy i sposób, w jaki został pokazany problem mężczyzn niepotrafiących mówić o swoich zmartwieniach. Myślę, że warto zwrócić uwagę na ten film, bo może i nie jest arcydziełem, ani też ludzie nie będą o nim dyskutować, ale jednak ma w sobie to coś, co mnie w nim ujęło.

Ocena 7/10

niedziela, 16 marca 2014

Nie odchodź - Lisa Scottoline


Tytuł oryginału: Don't go
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 4 lutego 2014
„Co się dzieje, czemu nie dzwonisz? Usłyszała kroki oddalające się w kierunku wyjścia. Zaczekaj, nie odchodź, proszę, pomóż mi!''

Rzadko kiedy jakaś książka zaskakuje już na samym początku. Często dopiero po kilku rozdziałach zaczynamy oswajać się z daną historią, czytać ją z coraz większym zainteresowaniem. Jednak w przypadku pozycji Nie odchodź rzecz ma się inaczej. Bo już wstęp wbił mnie w fotel i wywołał niemałe zdziwienie, zniesmaczenie i przerażenie. Początkowe opisy, które zaserwowała czytelnikom Lisa Scottoline chwytają za serce, ale  jednocześnie chce się aby dobiegły już końca. A przecież przed nami jeszcze cała pozycja z opowieścią, która zapada na długo w pamięć.

Mike Scanlon to trzydziestosześcioletni lekarz, który odbywa służbę w Afganistanie daleko od swojej żony Chloe i niedawno urodzonej córki. Niespodziewana informacja o śmierci Chloe wstrząsa nim, a jeszcze bardziej szczegóły, których dowiaduje się po powrocie do kraju. Mężczyzna próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie, czy tak naprawdę znał kobietę, z którą się ożenił. Musi też znaleźć odpowiedź na to, czy zna również siebie. Najważniejszym wyzwaniem dla niego będzie zajęcie się córką, z którą nie miał dobrego kontaktu ze względu na swoją pracę i o której wie niewiele.

Nowa powieść Lisy Scottoline jest równie dobra jak ta, którą czytałam ponad rok temu, Spójrz mi w oczy. Tu tak jak i tam autorka podjęła się tematu trudnego, trochę kontrowersyjnego i smutnego zarazem. Nie jest to pozycja wybitna, którą można byłoby nazwać arcydziełem literatury. Jednak z pewnością trafi ona do czytelników, którzy gustują w życiowych historiach, w których dużą rolę odgrywają emocje.

Nie odchodź spodobało mi się przede wszystkim dzięki niespodziewanym zwrotom akcji, których jest dość sporo, a dzięki nim lektura staje się ciekawsza i nie nuży. Kiedy zaczęłam czytać tę książkę, nie mogłam się od niej oderwać i kilka godzin później była już przeczytana. Warto zwrócić uwagę na opisy wojennego Afganistanu oraz postaci, którzy są tam umiejscowieni. Najciekawsi i najbardziej wyraziści są lekarze, którzy mają specyficzne poczucie humoru, dzięki któremu próbują rozładować napięcie. Interesujące są też relacje pomiędzy Mikiem, który chce zbliżyć się do własnej córeczki, a Bobem i Danielle, którzy mu to utrudniają, pomimo tego, że nie są rodzicami dziewczynki. To jeden z takich wątków, który trafia do nas pomimo tego, że do końca nie rozumiemy zachowania niektórych ludzi.

Nie odchodź to opowieść, która skupia się na ojcowskiej miłości do dziecka i pytaniach które musi postawić sobie Mike, aby wiedzieć, co jest dla niego priorytetem. Sięgając po tę pozycję nie miałam konkretnych oczekiwań, nawet nie sądziłam, że aż tak bardzo mi się spodoba. Bo nie jest to lektura łatwa, nie da się o niej zapomnieć od razu po przeczytaniu i przejść płynnie do swojej codziennej rzeczywistości. Nadal w myślach gdzieś przypominamy sobie fragmenty z książki i nie możemy przestać rozmyślać o niesprawiedliwości na świecie. Uważam, że warto zwrócić na nią uwagę, bo czyta się ją naprawdę szybko, wzbudza wiele emocji no i niezwykle trudno się od niej oderwać.
Moja ocena 5/6, 8/10
Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

sobota, 15 marca 2014

Muzyka do czytania

http://weheartit.com/
Nie umiem czytać książek bez muzyki. Może wydawać się to dla niektórych dziwne, bo dużo osób myśli, że trudno się wtedy skupić, że odbiera się radość z czytania, zwracając większą uwagę na muzykę. Ja jestem jednak innego zdania.  Może takie osoby dobierają sobie źle piosenki. Bo gdybym ja włączyła jakiś rap czy coś podobnego, z pewnością nie mogłabym się skupić. Nie słucham muzyki raczej poza domem, jednak kiedy jestem już w swoim pokoju, nie ważne co robię - zawsze mnie ona otacza. Więc nie mogłoby być inaczej przy czytaniu książek.

Ważny jest dla mnie wybór piosenek, które pasować będą do pozycji, po którą zamierzam sięgnąć. Jeśli jest to powieść, której fabuła rozgrywa się w średniowieczu, szukam takich zespołów czy kawałków, które będą mi klimatem pasowały do tej epoki. Istotne dla innych może też być to, czy chcą piosenki, w których ktoś śpiewa, czy same melodie. Mnie to nie robi różnicy, i nie ważne co wybierzecie, bo jest naprawdę ogromny wybór na yt tego typu piosenek.

Przechodząc jednak do konkretnych przykładów.

Najczęściej podczas czytania słucham post rocka / muzyki instrumentalnej, a konkretnie jednego zespołu - God is An Astronaut. Ich muzyka towarzyszy mi najczęściej, najbardziej podoba mi się ich album All Is Violent, All Is Bright oraz Origins (ten najnowszy). Ich utwory są energiczne i fajnie się przy nich czyta książki, w których dużo się dzieje.
Poznany całkiem niedawno The Clockwork Dolls, który zaciekawił mnie melodią i dość charakterystycznym brzmieniem, którego wcześniej nie znałam. Takie pomieszanie muzyki klasycznej ze współczesną, melancholii z zabawą. Czasami sobie pośpiewają, czasami nie. Jeśli lubicie steampunk, to powinno Wam się spodobać.
Jelonek, którego warto znać. Ja nie znałam i nie chciałam poznać dość długo, a później żałowałam. A tak fajnie trzymać książkę w ręku i słyszeć w tle Jelonka.
Indignu. Nie słychać często w moich głośnikach muzyki tego zespołu, bo częściej wybieram wyżej już wymieniony God is An Astronaut, ale... zresztą zobaczcie sami.
The Cinematic Orchestra. Oh god. Te dźwięki i melodie są tak prawdziwe i tak przepełnione emocjami, że czytanie przy nich powieści staje się jeszcze bardziej magiczne. Już kiedyś na blogu pokazywałam Wam te utwory, ale warto się powtórzyć:

Wspomniałam raczej o zespołach, a pokazałam Wam pojedyncze utwory - ale jeśli któryś z nich przypadł Wam do gustu, zachęcam przesłuchać całego albumu, z którego pochodzi dana piosenka. Podałam też takie główne, które podobają się mi, ale mogą spodobać się również Wam. Czytam często też przy zespołach takich jak: Riverside, Rome, Katatonia, BOKKA, czasami Florence and the Machine i wielu wielu innych. Może za jakiś czas podam inne przykłady. 

Macie jakieś swoje ulubione, przy których czytacie? Czy może w ogóle nie słuchacie muzyki podczas czytania książek?

środa, 12 marca 2014

Grecka mozaika - Hanna Cygler


Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Data wydania: 5 lutego 2014
 „Pamiętaj, że według Platona czas jest zamknięty w kole, a historia to wieczne powroty.''

Książki Hanny Cygler bardzo często wiążemy z literaturą dla kobiet i w pewnym sensie mamy rację, bo zazwyczaj są w nich przedstawione historie miłosne z pewnymi pobocznymi wątkami. Takie lekkie, wciągające i przyjemne. Jednak Grecka mozaika to rzecz trochę inna, bo traktuje o drugiej wojnie światowej i jej skutkach, które widać, gdy wróci się do współczesności. Niestety po okładce możemy spodziewać się czegoś zupełnie innego, taka zmyłka czytelnika. Mnie się ona nie spodobała, ale o tym dalej.

Latem 2010 roku na Korfu pojawia się młoda Polka, która zakłóca spokój Jannisa Kassalisa. Twierdzi, że może być jego córką, a on z początku nieufny nie potrafi jej w jakimkolwiek stopniu pomóc. Jednak po pewnym czasie kiedy zarówno ona jak i on przełamują swoją niepewność, zaczyna się tworzyć pomiędzy nimi nić porozumienia. Dzięki temu mężczyzna otwiera się i zaczyna opowiadać jej swoją rodzinną historię, swe tajemnice i dosyć pochmurną przeszłość. Jak zakończy się to niespodziewane spotkanie?  Czy może coś z niego wyniknąć?

Z pewnością coś się pozmienia, ale nigdy nie wiadomo do końca jak potoczą się losy głównych bohaterów. W książce występują wątki historyczne, sensacyjne, miłosne i obyczajowe, a wraz z postaciami można przemierzyć Grecję, Kraków, Bieszczady, Gdańsk, Londyn i Nowy Jork. Nie da się zaprzeczyć, że dość sporo tego jest. A z tego powinnam była dostać powieść z szybko mknącą akcją, z wyrazistymi i naturalnymi postaciami oraz fabułą, która mnie od samego początku porwie. I tego też się spodziewałam, znając inne pozycje tej pisarki. No i właśnie nie do końca tak było.

Na samym początku ilość wątków, lat do których się przenosimy czy nawet samych bohaterów mnie lekko przytłoczyła i nie potrafiłam wczuć się w tę historię. Dopiero od połowy Greckiej mozaiki poczułam jakąś więź z tą opowieścią i zaczęłam czytać ją z dużo większym zainteresowaniem niż wcześniej. Chociaż nadal irytowały mnie postacie, które zachowywały się wręcz idiotycznie i infantylnie, a przez to pod koniec wcale nie żałowałam, że właśnie kończę z nimi jakąś przygodę. Ich losy stały się dla mnie obojętne, a przy wcześniejszych pozycjach Hanny Cygler tak nie miałam.

Ogólnie rzecz biorąc Grecka mozaika jest ciekawą lekturą, ponieważ wracamy do historii i obserwujemy jak żyli ludzie kilkadziesiąt lat temu, jakiej muzyki słuchali pod koniec XX wieku, czym różnili się od nas, czy mieli takie same problemy jak my, czy zupełnie inne. I bardzo podobała mi się współczesność jaką przedstawiła nam autorka - relacje pomiędzy Jannisem, a Niną były tutaj naprawdę szczere i bardzo mnie interesowało jak się one zakończą. Muszę jednak przyznać, że oczekiwałam czegoś więcej od tej książki i się zawiodłam. Charakterystyczny dla tej pisarki prosty, swobodny język tutaj został zastąpiony chwilami wulgarnym, który na ogól mi nie przeszkadza, ale jego obecność tutaj była sztuczna i nic ciekawego do powieści nie wniosła. Dla mnie Grecka mozaika jest pozycją średnią i osobom, które chciałyby zapoznać się z twórczością Hanny Cygler polecałabym sięgnięcie po inne jej książki, chociażby po Tryb warunkowy.

A przecież Korfu zapowiadało tak niezapomnianą przygodę...
Moja ocena 3+/6, 5/10
Za książkę dziękuję wydawnictwu Rebis.

wtorek, 11 marca 2014

Czas na miłość (2013)


About Time (2013)
Kończąc 21 lat Tim Lake odkrywa, że może podróżować w czasie. Postanawia więc uczynić świat lepszym, znajdując sobie dziewczynę.

Tak w wielkim skrócie można opisać o czym jest ten film. Ale kiedy się go obejrzy, chciałoby się dodać do tego opisu/streszczenia jeszcze kilka zdań. Jednak nie chcąc zdradzać za wiele, lepiej tego nie robić.

Ostatnio zadałam sobie pytanie, czemu postanowiłam dać szansę temu obrazowi i wydaje mi się, że zrobiłam to pod wpływem plakatu i radosnej Rachel McAdams. Film skojarzył mi się również z innym - I że cię nie opuszczę, na którym się zawiodłam. I nie wiedzieć czemu chciałam sprawdzić tę aktorkę i miałam jakieś dobre przeczucie, że może mi się tutaj spodobać.

I tak też się w istocie stało.

Bo reżyser Richard Curtis (odpowiedzialny za filmy takie jak To właśnie miłość czy Dziennik Bridget Jones) przybliża nam na ekranach opowieść niby prostą, zwyczajną i nie wyróżniającą się, a jednak głęboko zapadająca w pamięć, ciepłą, magiczną i bardzo pasjonującą. Jesteśmy świadkami zmian w życiu głównych bohaterów, a obserwowanie ich życia wcale nie nuży. Bo można się pośmiać, posmucić i wpaść w lekką melancholię. Melancholię, dzięki której zauważymy jak wiele rzeczy nam codziennie gdzieś umyka.

Najbardziej urzekła mnie gra aktorska Rachel, która wcieliła się w pełną błyskotliwości, wdzięku i naturalności Mary. Kobietę, której praca powiązana jest z książkami, która chodzi w okularach, brak jej pewności siebie i bardzo często się uśmiecha. Nie mogę nie wspomnieć również o Timie, wokół którego kręci się cała ta historia. Aktor go grający - Domhnall Gleeson - sprawdził się idealnie. Pokazał w pewnym sensie nieudacznika, któremu mało co wychodzi w życiu, a gdy odkrywa możliwości jakie daje mu podróżowanie w czasie, zaczyna żyć pełnią życia. Nie staje się bogaty, nie zmienia świata, ale zaczyna dostrzegać piękne momenty, do których warto wracać.

Czas na miłość to obraz, po którym nie powinno się spodziewać szybkiej akcji. Tutaj ona się nie liczy. To, co mnie w nim zauroczyło to właśnie brak pośpiechu, a uwypuklenie emocji, które odgrywają dość ważną rolę. Oczarować mogą brytyjskie widoki, sposób życia tych ludzi, ale przede wszystkim pokazanie siły miłości i to nie tej pomiędzy dwójką ludzi, którzy spotkali się w pewnym momencie życia. Miłości tej najprawdziwszej, do matki, ojca, siostry, wujka...

Mnie obraz Richarda Curtisa zachwycił tą swobodą, lekkością i brakiem sztuczności, której ostatnimi czasy dość sporo w tego typu produkcjach. Szczerość, która została ukazana w tym obrazie i zwyczajność, to coś czego ostatnio szukałam w filmach i dostałam na dość wysokim poziomie. Jeśli nie macie pomysłu, co obejrzeć w wolnej chwili, mogę Wam z całego serca polecić właśnie Czas na miłość. Myślę, że warto.

Ocena 8/10

niedziela, 9 marca 2014

Trochę koncertowo - domowe melodie i happysad

fot. Robert Grablewski (http://www.grablewski.com/archives/46273)
W tym roku udało mi się już być na dwóch koncertach zespołów, które od dawna chciałam zobaczyć. O ile jeszcze ten pierwszy - domowe melodie znam od niedawna, to happysad od paru dobrych lat i zawsze, albo wypadało mi coś innego, albo nie wiedziałam, że będą w Lublinie, albo po prostu nie szłam, bo sama nie wiem nawet jakie miałam wtedy ku temu powody. Jeszcze nigdy nie pisałam na blogu o jakimś koncercie - wcześniej jakoś specjalnie się na nie nie wybierałam, a jeśli już to nie widziałam sensu w pisaniu o nich. Ale blog miał być nie tylko o książkach i może też przy okazji ktoś poczuje się zachęcony, czy coś w tym stylu. ;)

domowe melodie
 Miłość do domowych melodii zaczęła się od Grażki, którą włączyłam bo wiedziałam, że ktoś mi o niej już gdzieś wspominał. Zaczęłam słuchać i kiedy się skończyła, włączyłam od nowa i zrobiłam tak wiele razy. Przesłuchałam ich wszystkie kawałki, które umieścili na yt i wracałam do nich praktycznie codziennie. A za jakiś czas okazało się, że będą grać w Lublinie! Kiedy już kupowaliśmy bilety, wszystkie najlepsze miejsca były wykupione, ale w sumie nie było tak najgorzej, bo i tak wszyscy siedzieli, tylko że ci najbliżej sceny mieli najlepszy widok.  Koncert odbył się w Filharmonii Collegium Maius. Kiedy wszyscy zajmowali miejsca, na scenie już stało charakterystyczne, białe pianino, a wszyscy z niecierpliwością czekali na moment, kiedy domowe wybiegną i zaczną grać.  Muszę przyznać, że nie spodziewałam się aż tak fajnie spędzić tego czasu. Bo pomimo tego, że wszyscy siedzieli, i że nie dało się za bardzo nic porobić, i że osoby siedzące z mojej lewej strony najwidoczniej w ogóle nie znały tekstów piosenek, bo patrzyły się na tych, którzy śpiewali dosyć dziwnie, to było super. 


Justyna, Staszek i Kuba tworzą wspólnie cudowny i zgrany zespół, co widać było nie tylko na scenie, kiedy grali, śpiewali i się nieustannie uśmiechali (co jest baardzo zaraźliwe), ale również poza nią, kiedy podpisywali płyty i robili sobie wspólnie z nami zdjęcia.  Najfajniejsze w tym wszystkim było to, że przychodzą tam ludzie w prawie każdym wieku, bo widziałam małą dziewczynkę, która była ubrana podobnie do nich - w piżamę, widziałam osoby w moim wieku, studentów, ale również i tych starszych (w tym moją byłą nauczycielkę).  Widziałam osoby, które dziękowały im za inspiracje w spełnieniu marzeń, ale również chłopaka, który w całej tej ekscytacji, idąc tyłem zaczął krzyczeć ''spełniacie marzenia!'', po czym za chwilę zderzył się z jakimś stojakiem, na co Kuba odparł coś w stylu, że ciekawe ma te marzenia ;).


Wracając do samego koncertu, który był dosyć dawno temu i nie umiem przypomnieć sobie kolejności wykonywania piosenek, to potrafię przywołać kilka momentów, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Justynę, po której widać było jak wczuwa się w dane kawałki - a przy tych najbardziej energicznych co robi z pianinem i jak potrafi zachęcić do śpiewania tych nieśmiałych z widowni. Jednak najbardziej utkwił mi w pamięci koniec koncertu, kiedy wracali na scenę trzy (albo i cztery?) razy, wołani przez nas. Organizatorzy pod koniec chcieli się nas pozbyć wyłączając światła, ale w sumie na nic się to zdało, bo domowe wracały i śpiewały kolejne kawałki, a my już staliśmy i cały czas praktycznie klaskaliśmy. I nawet ci, którzy byli na samym początku nieprzekonani, być może zmuszeni do przyjścia ze swoimi żonami, czy dziewczynami - pod koniec mieli łzy w oczach. Z pewnością wybiorę się na kolejny ich koncert, jeśli pojawią się ponownie w Lublinie - chociaż mam nadzieję, że w bardziej kameralnym i klimatycznym miejscu, których jest pełno w tym mieście. A tu wyglądało to mniej więcej tak:

happysad
Pisałam jakiś czas temu na blogu specjalny post o tym zespole. Dużo moich znajomych od dawna wiedziało, że chciałam w końcu pójść na ich koncert i przekonać się, czy naprawdę warto (chociaż oglądając urywki z ich koncertów na yt, wiedziałam że raczej tak).  Trasa ta też różni się znacznie od innych, bo śpiewają podczas niej wszystkie piosenki z ich pierwszej płyty Wszystko jedno, dlatego to był chyba najważniejszy argument aby iść. Bo ich stare kawałki, według mnie, są najlepsze i to do nich mam największy sentyment. Nowe są okej, ale nie aż tak ja te sprzed paru lat.

Tak więc, 28 lutego pojawiłam się z moją koleżanką pod Graffiti parę minut po 19, bo support nas niekoniecznie na początku interesował (Jackknife) no i nie wiedziałyśmy, że będzie tak ogromna kolejka. Postałyśmy pół godziny i w końcu weszłyśmy. Trafiłyśmy na koniec występu Jackknife i trochę żałowałam, że nie przyszłyśmy wcześniej, bo wokalistka zespołu ma naprawdę mocny i ciekawy głos, ale może innym razem uda mi się być na całym jej koncercie. Pokręciłyśmy się trochę po klubie i weszłyśmy na salę, żeby zacząć wpychać się pomiędzy ludzi i mieć fajne miejsca. Na początku się nie udawało, ale kiedy pojawił się happysad z kawałkiem Czysty jak łza i wszyscy zaczęli skakać, śpiewać (czy też - drzeć się), zrobiło się trochę miejsca i razem z innymi posuwałyśmy się do przodu. I skończyłyśmy praktycznie na środku sali, gdzie było dobrze widać zespół i było trochę chłodniej (o.O)! Podczas pierwszych utworów, jakie zagrali (Hymn 78, Partyzant, Noc jak każda inna, Jeszcze, jeszcze) dosłownie praktycznie każdy skakał, tańczył czy tam jakoś się ruszał (albo próbował) i widać było, że większość zna ich stare teksty w całości.  Pierwsza połowa koncertu to wszystkie kawałki z płyty Wszystko jedno, szybsze przeplatane z tymi wolniejszymi, a druga część występu to nadal stare piosenki, ale co jakiś czas śpiewali inne, znane z pozostałych płyt. 


Najbardziej czekałam na Łydkę, chyba tak jak większość osób będących tydzień temu i na szczęście - była. Zaśpiewali też Taką wodą być, Długa droga w dół, Made in china, W piwnicy u dziadka (jedna z tych nowszych, która do mnie nie przemawiała, a teraz już nie mam takiego problemu:)), Kostuchna, Niezapowiedziana, Bez znieczulenia, Mów mi dobrze, Damy radę. Nie zabrakło przekrzykiwań Kuby, wyznań miłosnych do niego i jego ''rozmowy'' z nami. Okazało się w trakcie, że mają dwa powody do świętowania, po pierwsze i już wiadome dziesięciolecie płyty oraz to, że pojawili się w Lublinie po raz 25!

Ogólnie rzec biorąc - występ chłopaków podobał mi się bardzo i jestem pewna, że pojawię się na ich kolejnych koncertach, bo nawet cholerny ścisk i pijane osoby, które rozlewały co chwilę piwo albo ludzie, którzy szarpali mi gdzieś z tyłu włosy - nie powstrzymały mnie od cieszenia się z koncertu, śpiewania i skakania. Nawet ci co stali i się w ogóle nie ruszali, a przy tym denerwowali tych, którzy przyszli się pobawić - nie sprawili, że koncert mogłabym odebrać źle. Bo był świetny i z pewnością zapamiętam go na długo. :) Nie zostałyśmy do końca, bo musiałyśmy już wychodzić, a kiedy już byłyśmy na zewnątrz słyszałyśmy jeszcze Marihuanę, a wiem że zespół podpisywał na koniec płyty itd. Może następnym razem uda się mieć ich podpisy. Bo następny raz na pewno kiedyś jeszcze będzie.


Jeśli chcielibyście zobaczyć więcej zdjęć z tego koncertu, polecam te tutaj. 

No i tak przedstawiają się moje odczucia po tych dwóch koncertach - gatunki i klimaty zupełnie inne, miejsca, jak i ludzie też - ale było wow i chociaż teraz nie mogę i nie mam jak pojawiać się na większych koncertach, to mam nadzieję, że w przyszłości będę mogła, bo są to niesamowite przeżycia i wspomnienia, o których nigdy się nie zapomina. :)

A jak z Wami jest? Chodzicie na koncerty, czy może nie przepadacie za tego typu wydarzeniami?

piątek, 7 marca 2014

Tajemnica Filomeny - Martin Sixsmith


Tytuł oryginału: The Lost Child of Philomena Lee
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 18 lutego 2014 
 „- Wiem, zachowuję się irracjonalnie. Mam w sobie coś takiego… – Zamyślił się na chwilę. – Mam w sobie coś, czego nie umiem kontrolować. Skłonność do samozagłady. Jakaś ponura cząstka mnie samego niszczy wszystko, co dobre w moim życiu, szepcząc, że nie jestem tego wart.”

Historie pisane przez życie należą do tych najciekawszych i najbardziej zapadających w pamięć. Tak również było w przypadku Tajemnicy Filomeny, po którą postanowiłam sięgnąć od razu po obejrzeniu zwiastuna filmu. Nie mogłam się doczekać momentu, w którym siądę i zacznę czytać. Miałam wrażenie, że opowieść bardzo mi się spodoba i tak też się stało, bo nie mogłam się od niej oderwać pomimo tego, że łatwo się jej nie czyta. To jedna z tych książek, które po przeczytaniu nadal żyją wewnątrz nas, o których nieustannie rozmyślamy.

Filomena Lee zachodzi w ciążę jako nastolatka, a rodzina wysyła ją do klasztoru w Roscrea, gdzie zakonnice opiekują się kobietami, które według nich popełniły w swoim życiu ogromny błąd. Bohaterka musi odpokutować swój grzech ciężko pracując w pralni i modląc się. Swoje dziecko widzi zazwyczaj dopiero na koniec dnia, wtedy może go poznawać, bawić się z nim, rozmawiać. Kiedy Anthony kończy trzy lata, zostaje odebrany matce, sprzedany amerykańskiej rodzinie i wywieziony z Irlandii. Filomena pod przymusem sióstr musi zrzec się praw do dziecka i zapewnić, że nie będzie próbowała go nigdy odszukać. Jednak kolejne pięćdziesiąt lat spędza na rozmyślaniu o nim, a w końcu i poszukiwaniu nie wiedząc, że i on pragnął poznać swoją prawdziwą matkę. Michael, bo tak nazwali go przybrani rodzice, został jednym z najlepszych waszyngtońskich prawników. Był zajęty pracą, ale nieustannie miał wrażenie, że w jego życiu kogoś mu brakuje. Ukrywał przed całym światem swoją prawdziwą osobowość, a przez niewiedzę o tym, czy Filomena go kiedykolwiek kochała, nie potrafił do końca sprostać wyzwaniom współczesnego świata.

Może zacznę od tego, że po książce spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Myślałam, że będę czytała o historii Filomeny, o jej próbach odnalezienia syna, czy wytłumaczeniu tej tytułowej tajemnicy. No i owszem, to też znajdziemy w powieści, ale naprawdę w niewielkim stopniu. Bo autor przede wszystkim skupia się na pokazaniu czytelnikom jak mogło wyglądać życie Michaela. I właśnie to, według mnie jest dużo lepsze od tego, czego na początku oczekiwałam. Jesteśmy obserwatorami jego całego życia - od dzieciństwa, przez dorastanie i dorosłość. Dzięki temu dostrzegamy to, jak się zmieniał, w jakim stopniu uległa zmianie jego postawa wobec świata i przede wszystkim ludzi. Sami wyciągamy wnioski, a znając jego historię dochodzimy do tego, co było przyczyną jego decyzji oraz staramy się przewidzieć jakie będą tego skutki.

Martin Sixsmith poruszył w tej pozycji wiele trudnych, ale i ważnych tematów, które nadal są aktualne - takie jak homoseksualizm, któremu poświęcił dość sporo uwagi, czy też samej adopcji (chociaż wtedy polegało to na czymś zupełnie innym niż obecnie). Autor kreując postać Michaela wgłębił się też w jego psychikę i to jak czuł się on wewnątrz siebie - jak odrzucony przez matkę mężczyzna, który boi się nawiązywać bliższe więzi z kimkolwiek na swojej drodze życiowej. Muszę przyznać, że to szczegółowe oddanie uczuć głównego bohatera było jednym z ciekawszych elementów tej książki. Jednak nie wszystko co z tą postacią jest związane mi się podobało, ponieważ czytanie o dorosłym, politycznym życiu Michaela było dla mnie lekko nużące z racji tej, że nie interesują mnie takie zagadnienia i mało o nich wiem.

Pisarz wyciągając tę historię na światło dzienne pokazał całemu światu, co działo się kilkadziesiąt lat temu w Irlandii oraz nieufność sióstr i brak zainteresowania ich w udzieleniu jakichkolwiek informacji, które mogłyby pomóc wielu ludziom. Martin Sixsmith pomimo tego, że obarcza winą kościół jako instytucję, to sama książka nie ma wydźwięku antyreligijnego, co nawet można zauważyć po postawie samej Filomeny, która do dzisiaj jest osobą wierzącą (widać to również w zwiastunie filmu z Judi Dench).

Jestem pod ogromnym wrażeniem Tajemnicy Filomeny i bardzo cieszę się z tego, że postanowiłam ją przeczytać przed obejrzeniem ekranizacji, która myślę, że będzie idealnym dopełnieniem całej tej historii. Autor napisał opowieść, która z pewnością skłania do refleksji, która intryguje i zapada głęboko w pamięć. Myślę, że naprawdę warto dać jej szansę i jestem pewna, że nie będziecie zawiedzeni. To piękna i pasjonująca historia, która wzrusza, ale i też zachwyca. 
Moja ocena 5+/6, 9/10
Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

Jeśli jeszcze nie widzieliście, to polecam zobaczyć:

wtorek, 4 marca 2014

Top 10: miejsca znane z literatury, które chcielibyśmy odwiedzić


Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu na blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.

Ostatnie top 10 było... ponad rok temu. Dzisiaj stwierdziłam, że pora się ruszyć i coś zrobić, a że do recenzji Tajemnicy Filomeny nie mam pomysłu, wracam do cyklu chyba wszystkim znanego :). Więc zaczynamy i to miejsca z literatury, które z chciałabym odwiedzić.;)

Hogwart, bo chyba każdy chciałby odwiedzić znane całemu światu mury tego zamku, szkoły magii, w której działo się tyle ciekawych rzeczy.

Lothlórien z Władcy Pierścieni - chyba najbardziej ta kraina zapadła mi w pamięci, była najbardziej magiczna i miała w sobie ten niepowtarzalny urok. No i przede wszystkim elfy. 

Shire z WP. Urokliwie miejsce, spokojne, wśród ciekawych i lubiących jeść Hobbitów (samo jedzenie już przekonuje, prawda? :)).

Instytut z Darów Anioła. To jedna z moich ulubionych serii, to właśnie w tym budynku wydarzyło się duużo fajnych sytuacji, poza tym wygląda świetnie i znajduje się w centrum NY.

Akademia świętego Władimira z Akademii Wampirów. AW to jedna z lepszych serii o wampirach, przeczytałam ją dwa razy i zamierzam jeszcze wiele, a budynek stworzony przez autorkę jak i ten, który zobaczymy w filmie - są wow! 

Barcelona oczami Zafona. Jego książki to też opowieści o Barcelonie, fajnie byłoby kiedyś pojechać i pochodzić uliczkami po których chodzili bohaterowie Mariny czy też Cienia wiatru.

Może to zdjęcie nie do końca obrazuje miejsce - Zielone Wzgórze, albo też wioskę Avonlea, ale w jakimś stopniu mnie się właśnie z tym kojarzy - biały płot, zieleń i te drogi. Ania z Zielonego Wzgórza to jedna z lektur, którą zawsze będę miło wspominać, a miejsce na pewno fajnie byłoby odwiedzić. 

Willa Argo z Ulyssesa Moore'a położona w małej wiosce Kilmore Cove w Kornwalii. UM to seria, z którą zawsze będzie kojarzyć mi się podstawówka i początek gimnazjum. Willa skrywała w sobie wiele innych zakamarków, dzięki którym można było udać się w inne miejsca. Jedna z lepszych książek przygodowych, podczas których można samemu rozwiązywać zagadki. Gdybym czytała ją teraz mogłaby mnie chwilami irytować, ale wtedy była naprawdę interesująca.

I na koniec dwie - wyspa Nut i kraina Corredo z książek Agnieszki Grzelak (z serii Blask Corredo). Nie mam chyba odwzorowań na zdjęciach, to miejsca, które każdy powinien wyobrazić sobie sam.

Cudowna Loreena <3