Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 19 lipca 2015

Próba żelaza - Holly Black, Cassandra Clare


Nie chcę być kimś, kto po trupach dąży do celu. Chcę robić to, co właściwe.''

Ogień chce płonąć, woda chce płynąć, powietrze chce się unosić, ziemia chce wiązać, chaos chce pożerać. W moim przypadku wystarczyły te słowa, by chcieć przeczytać Próbę żelaza. Po ich przeczytaniu stwierdziłam, że ta powieść może okazać się naprawdę super. I taka też jest. Opowiada ciekawą historię, wciąga i uczy - czego chcieć więcej? (Kolejnego tomu!)

Wszystkie dzieci chcą przejść Próbę Żelaza - egzamin, który umożliwia dostanie się do szkoły magii, Magisterium. Wyjątkiem jest jednak Callum Hunt, który pragnie za wszelką cenę go oblać. Od dziecka ojciec uczył go, żeby trzymał się od magii z daleka. Jednak pomimo wszelkich prób chłopiec zdaje egzamin i zostaje zmuszony do przeniesienia się w miejsce, w którym nie chce być. Dlatego próbuje robić wszystko, żeby go stamtąd wyrzucono. Nie jest to jednak takie proste... Podziemia, w których znajduje się Magisterium są mroczne i fascynujące, o czym już niedługo przekona się Callum. Dowie się również jak przeszłość może być związana z przyszłością.

Sięgając po Próbę żelaza nie miałam dużych oczekiwań wobec niej ze względu na opis, w którym jest mowa o bohaterach-dzieciakach. Wiedziałam, że będę musiała przyzwyczaić się do specyficznego (dziecinnego) zachowania postaci i spróbować jak najlepiej ich zrozumieć. Kiedy już to zrobiłam, czytanie tej powieści stało się świetną przygodą. Serio! Najbardziej podobało mi się wprowadzenie do książki żywiołów, a konkretniej jednego - chaosu, który chce pożerać. To właśnie sprawia, że ta pozycja bardzo wyróżnia się na tle innych.

Najciekawszą częścią Próby żelaza jest jej zakończenie. Nigdy nie spodziewałabym się takiego obrotu wydarzeń. Autorki naprawdę fantastycznie zamknęły pierwszy tom cyklu i dzięki temu zachęciły mnie do sięgnięcia po kolejny. Jestem ciekawa co zrobi dalej Callum, dlatego mam nadzieję, że kontynuacja wyjdzie dość szybko. Warto również zwrócić uwagę na samą historię dwunastoletniego chłopca, jego przeszłość i to, kim został po wojnie magów, w której zginął mu ktoś bliski. Black-Clare wprowadziły kilka innych ważnych wątków, dzięki którym nie da się nudzić podczas lektury. Spotkacie na kartach książki Dobro i Zło, Wroga Śmierci, oddanych przyjaciół i mnóstwo intrygujących zdarzeń.

Pomimo moich zachwytów nad książką, ma ona pewne wady. Przede wszystkim świat stworzony przez autorki nie jest do końca dopracowany. Czytając, miałam wrażenie, że wszystko zostało spłycone i naprawdę niewiele dowiadujemy się o tej magicznej rzeczywistości. Są przedstawione lekcje, ale nie mamy szansy poznać ich bliżej, tak samo nauczycieli, którzy trochę zlewają się ze sobą i na pewno nie da się ich określić jako wyrazistych. Próba żelaza może przypominać chwilami HP, ale tak naprawdę zamysł pisarek był zupełnie inny, o czym przekonacie się sięgając po tę pozycję.

Próba żelaza to dość przyjemna książka, która przeznaczona jest trochę dla młodszych czytelników. Jednak nawet i ci starsi będą bawić się przy niej dobrze. Jeśli lubicie klimaty podobne do tych z Harry'ego Pottera, to ta powieść powinna się wam spodobać. Ja już czekam na drugą część, a wy? :)
Ocena 4+/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Albatros.

piątek, 26 czerwca 2015

Nowa Ziemia - Julianna Baggott

Świat po Wybuchu musi wyglądać dość dziwnie. Nie wiedziałam tylko, że aż tak. Wyobraźcie sobie miejsce całe w gruzach, w którym mieszka szesnastoletnia dziewczyna wraz z innymi zmutowanymi, którym udało się ocaleć. Każdy z nich próbuje przeżyć w przerażającej rzeczywistości, a Pressia musi jeszcze uciekać przed poborem do militarnej organizacji.

Jest też sterylna Kopuła, w której wszyscy są bezpieczni. To Czyści, którzy mieli szczęście i uciekli przed Wybuchem. Jednym z nich jest Partridge, który zaczyna odkrywać prawdę i ucieka przed ojcem. Spotkanie tej dwójki może zmienić wszystko...

Pamiętam okres, kiedy Nowa Ziemia ukazała się na polskim rynku wydawniczym i jak było o niej głośno. Kiedy wszyscy o niej mówili i pisali, że jest świetna, że trzeba ją koniecznie przeczytać i że na pewno skradnie nasze serca. To wszystko minęło, a ja dopiero teraz się za nią zabrałam. I wiecie co? Nie skradła mojego serca, ani nie wywarła jakiegoś ogromnego wrażenia, na co bardzo liczyłam po tych wszystkich opiniach. Była po prostu dobra, bez żadnych fajerwerków i nie wiadomo czego jeszcze. Co jednak sprawiło, że tak dużo osób pokochało tę historię?

Wydaje mi się, że za tym wszystkim stoi warsztat pisarski Julianny Baggott, która pisze naprawdę genialnie. Rzuca się to w oczy już po kilku pierwszych stronach - budowanie klimatu, rzeczywistości, opisy postaci, dialogi, wszystko jest naprawdę dopracowane. Jednak pomimo takiej umiejętności i tak sprawnego kreowania świata przedstawionego, było wiele fragmentów, które mnie nudziły. Autorka nie potrafiła mnie wciągnąć przez pierwszą część książki w opisywaną historię. Ciekawie zaczęło być dopiero w połowie.

Na początku nie mogłam również przekonać się do bohaterów, którzy w wyniku Wybuchu zostali złączeni z różnymi przedmiotami, osobami, bądź zwierzętami. Rozumiem, że to taki gatunek powieści i nie powinnam na to narzekać, ale naprawdę nie pasowało mi coś takiego i nie potrafiłam sobie czegoś takiego wyobrazić. Musiałam się do tego przyzwyczaić, ale nadal uważam, że jest to bez sensu.

Podobało mi się za to przedstawienie historii z perspektyw kilku postaci, nie tylko tych głównych. Dzięki temu miałam szansę obserwować, co dzieje się w różnych częściach wykreowanego świata i poznawać różne punkty widzenia. Warto wspomnieć też o relacjach pomiędzy bohaterami - według mnie były one naprawdę super ukazane i często nie do końca oczywiste. Przynajmniej jeśli chodzi o wątek miłosny.

Nowa Ziemia, jak wspomniałam wcześniej, jest książką dobrą, która ukazuje przerażający świat, ale moim zdaniem nie jest jakoś specjalnie szokująca, ani wciągająca. Plusem jest precyzyjność języka i sposób, w jaki autorka przedstawia czytelnikom obrazy. Jednak na to, by powieść skradła moje serce potrzeba czegoś więcej.
Ocena 4/6

Można znaleźć piękno, jeśli wystarczająco mocno się go szuka.''

środa, 10 czerwca 2015

Dzień, który zmienił wszystko - Catherine Ryan Hyde

Większość ludzi woli sądzić, że ich uprzedzenia wynikają bez reszty z winy osoby, do której je czują, i ta pokrętna logika wydaje się im rozumna.'' 

Zgaduję, że nikt z nas nie chciałby zostać porzuconym przez swoją matkę w lesie zaraz po urodzeniu. Trochę bardzo przerażające i zdawać by się mogło, że nieludzkie. Trudno jest to sobie wyobrazić, ale właśnie staje się to kluczem do pewnej opowieści autorstwa Catherine Ryan Hyde. Postać chłopca na okładce przyciąga wzrok, a napisy i znane nazwiska autorów zachęcają do przeczytania opisu, który też wydaje się być całkiem interesujący. Szkoda tylko, że sama powieść nie jest już tak świetna, jak ją reklamowano. 

Nathan McCane wraz z żoną prowadzą spokojne, ale nudne życie, w którym brak bliskości i głębszych uczuć. Pewnego dnia, gdy mężczyzna udaje się na polowanie, znajduje w lesie porzucone niemowlę. To staje się dla niego pretekstem, by zmienić wszystko i zawalczyć o syna, o którym zawsze marzył. Niestety prawo do opieki nad dzieckiem uzyskuje członek rodziny malucha. Nathan ma jednak pewną prośbę, pragnie by zostało ono przyprowadzone do niego któregoś dnia, by poznało, kto go ocalił.

Dalsza część historii rozwija się piętnaście lat później, ale warto poznać ją samemu i nie czytać całego opisu z tyłu okładki. Sięgając po tę książkę, miałam dość spore oczekiwania ze względu na pewne porównania z Jodi Picoult i muszę przyznać, że pisarka Dnia, który zmienił wszystko im nie sprostała. Pierwsza część powieści była naprawdę ciekawa i dobrze napisana, a dzięki temu nie mogłam się od niej oderwać. Jednak w przypadku drugiej i kolejnych było zupełnie inaczej. 

Przede wszystkim dlatego, że pisarka nagle z nastoletniego, miłego chłopca zrobiła kompletnie inną osobę, która sprawia kłopoty i nie ma dla nikogo szacunku. Byłoby to dobrym rozwiązaniem, gdyby tę zmianę wprowadzała stopniowo, a to stało się zdecydowanie za szybko. Pojawiają się nowe wątki i pomimo tego, że chłopiec, potem mężczyzna nadal odgrywają główną rolę razem z Nathanem, to jednak z czasem to wszystko się ze sobą plącze, a przewodni temat książki gdzieś zanika. 

Fajnie obserwowało się zmiany zachodzące w bohaterach, a przede wszystkim w tym jednym, który miał tak trudny początek swojego życia. Jego nastawienie do świata i do ludzi, odnalezienie swoich priorytetów życiowych i zrozumienie pewnych rzeczy, które wcześniej wydawały się niejasne. Jednak nawet to ma również swoje minusy, ponieważ pisarka wprowadza je za szybko. Cała książka jest zbyt krótka, by dobrze przedstawić taką historię, dlatego efekt jest dość średni. Uważam, że Catherine Ryan Hyde miała świetny pomysł na napisanie powieści, ale przez to, że wprowadziła tak dużo nowych wątków, to książka podczas czytania wydaje się niespójna.

Dzień, który zmienił wszystko jest pozycją, która niestety nie zapada głęboko w pamięć, pomimo dość trudnego i z początku, wydawać by się mogło przewodniego tematu. Zawiera w sobie pewną naukę, z której z pewnością można coś wnieść do swojego życia, a to, co spodobało mi się w niej najbardziej, to ukazanie za wszelką cenę poświęcenia dla drugiego człowieka. Jednak jako całość - powieść wypada średnio i gdybym miała po nią sięgnąć kolejny raz, to wolałabym wybrać coś innego.
Ocena 3+/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Jaguar.

wtorek, 26 maja 2015

Coś do ocalenia - Cora Carmack

Prawdziwa przygoda jest jak otwarte na oścież okno. Musisz odważyć się wejść na parapet i skoczyć.''

Trochę życiowo, nie? Chociaż byłabym bardziej za tym, że to głupi frazes, który powtarzają trenerzy personalni. Wiecie, możesz więcej niż myślisz itd. Okej, ale pewnie zastanawiacie się co z tym wszystkim ma wspólnego Cora Carmack, która raczej mądrych książek nie pisze. W Czymś do stracenia przyzwyczaiła swoich czytelników do swojego lekkiego pióra, komicznych sytuacji i niezdarnych bohaterów, w drugim tomie było mniej zabawnie, a chwilami nawet poruszająco. A w trójce jest... różnie.

Była Bliss, Cade, a teraz przyszła pora na Kelsey. Z okładki można wyczytać, że praktycznie rzecz biorąc jest idealna, ale jej seksowność, inteligencję, odwagę i pierdyliard innych cech psuje - zmęczenie. O którym nie wie nikt, bo jako aktorka udaje. Po ukończeniu studiów wyrusza w podróż po Europie, a wszyscy jej znajomi myślą, że robi to tylko dla zabawy i imprez. Kelsey ucieka jednak przed problemami, chociaż nie zdaje sobie sprawy z tego, że tego co było nie da się zostawić za sobą i do końca o tym zapomnieć. Na jej drodze stanie pewien (jasne, że) przystojny i tajemniczy facet, który w jakiś sposób uświadomi jej co robi źle.

Książki tej pisarki naprawdę nie są do końca normalne. Ambitne też nie. Są za to bardzo często totalnie bez sensu, ale i tak fajnie się je czyta. Można w trakcie czytania śmiać się, wkurzać, rzucać nimi o ścianę i szybko o nich zapomnieć. Pomimo tego, ma się do nich ochotę wracać, by znowu spędzić tak miło kilka godzin. A, zapomniałam jeszcze o jednym. Zawsze w nich jest postać seksownego i tajemniczego faceta. Czego chcieć więcej? No właśnie.

Coś do ocalenia różni się od poprzednich tomów przede wszystkim tym, że główna bohaterka wyrusza na wyprawę po Europie, a co za tym idzie - w tle dzieje się dużo więcej. Jej podróż ma trochę dziwny charakter, bo to przede wszystkim ucieczka przed problemami z przeszłości. W pewnym momencie swojej przygody spotyka całkiem przez przypadek pewną osobę, która będzie pełniła funkcję jej przewodnika. Nie tylko po odwiedzanych miejscach, ale przede wszystkim po jej życiu i tym, co powinna zmienić w swoim postrzeganiu świata. Autorce wyszło to super, bo te mądrzejsze porady wplotła całkiem umiejętnie w zabawne sytuacje.

No, ale halo. Przecież nie było cały czas tak kolorowo. Mocno irytuje Kelsey już na początku, a to ciągnie się do samego końca. Stworzenie praktycznie idealnej babki nie było zbyt dobrym pomysłem. Jej cudowna odwaga i bezczelność zamiast ciekawić - nudziły i denerwowały. Przewidywalności też do plusów jakby patrzeć nie da się zaliczyć. Zdaję sobie sprawę z tego, że to książka, po której nie warto spodziewać się jakichś zaskakujących zwrotów akcji, ale trochę przykro, że udało mi się większość sytuacji przewidzieć dużo wcześniej.

Coś do ocalenia jest super, jeśli tylko spojrzy się na nią przez pryzmat tego, że potrafi naprawdę nieźle umilić jakieś popołudnie. To idealna pozycja na poprawę humoru. Nie zabierajcie się za nią, jeśli oczekujecie czegoś mądrego, a co najgorsze - ambitnego. 
Ocena 4+/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Jaguar.

sobota, 10 stycznia 2015

Przebudzenie - Stephen King

Dom jest tam, gdzie chcą, żebyś został dłużej.''

Stephen King to pisarz, po którego książki mogę sięgać zawsze. Nie wszystkie mi się podobają, ale tych dobrych jest więcej niż tych nudnych, całkiem bez sensu i średnich. Kiedy więc wyszła jego nowa powieść, promowana jako mroczna i elektryzująca, spodziewałam się czegoś naprawdę mocnego. Czegoś, co będzie przypominać Martwą strefę, czy chociażby Pod kopułą. Zamiast tego otrzymałam sentymentalną podróż w przeszłość, lekcje fizyki i wiele innych rzeczy, ale nie horror.

Ponad pół wieku temu do małej miejscowości w Nowej Anglii przybywa nowy pastor, Charles Jacobs wraz z rodziną. Ze swoją żoną ma odmienić kościół, a w tym czasie mężczyźni i chłopcy skrycie podkochują się w pani Jacobs. Natomiast kobiety tym samym uczuciem darzą pastora. Wszystko co dobre jednak mija - tragedia w rodzinie kaznodziei powoduje, że on sam wyklina Boga, szydzi z niego i zostaje wygnany przez parafian. Po wielu latach Charlesa Jacobsa spotyka Jamie Morton, który od dawna prowadzi tułacze życie rockandrollowego muzyka. Za przysługę byłego pastora, zawrze z nim pakt, o jakim nawet diabłu się nie śniło.

Przebudzenie zaczyna się bardzo dobrze, autor przedstawia czytelnikom przeszłość głównego bohatera w naprawdę interesujący i sentymentalny sposób. Czyta się to z ogromną ciekawością - King tworzy ten swój charakterystyczny amerykański klimat z końca XX wieku. Ale z tą melancholijnością go chyba trochę poniosło, bo przez znaczną część książki jest fajnie, ale brakuje jakby czegoś strasznego, mrocznego, tajemniczego. Po co reklamować książkę jako horror, skoro nim nie jest? Dopiero zakończenie historii daje nam jakąś cząstkę tego gatunku, ale nie wywołuje też skrajnych emocji, jak chyba powinno.
We wstępie wspomniałam o lekcjach fizyki - jeden z bohaterów zajmował się elektrycznością  i w książce można się dowiedzieć różnych rzeczy na ten temat. Mnie one niespecjalnie interesowały, a kiedy czytałam o niej już któryś raz z kolei, miałam ochotę usnąć i nie czytać tego dalej.  Jest z nią związany pewien wątek, niby ten najważniejszy - przedstawiony dopiero pod koniec, ale nie zmienia to faktu, że w Przebudzeniu elektryczności jest poświęcone stanowczo za dużo uwagi. Może też denerwować tutaj kwestia religijna, raz zagorzały pastor, później wyklinający Boga, następnie znowu go niby kochający i tak w kółko. 

Największym za to plusem w tej książce jest wprowadzenie czytelnika w ciekawie wykreowany świat i opisanie kultury amerykańskiej z wieloma szczegółami, co pozwala wejść w opowiadaną przez autora historię. Świetnie zostały też przedstawione krajobrazy USA, czy też opowieści przeróżnych bohaterów. Najciekawszym z nich wydaje mi się właśnie główna postać, której prześledziłam życie od dzieciństwa do wieku dojrzałego i miałam szansę widzieć, jak ta osoba dorasta, wpada w pewne nałogi, stara się z nich wyjść, układa sobie życie. King stworzył w tym przypadku barwną i wyrazistą kreację.

Niestety pomimo tych plusów Przebudzenie wypada średnio. Minusem jest zbyt rozwleczona akcja, przez co dzieje się naprawdę niewiele. Kiedy czytałam tę powieść, cały czas zadawałam sobie pytanie, w którym momencie w końcu zacznie się coś dziać i tak powtarzało się to do samego końca. King tutaj nie porywa, nie zaskakuje, nie wywołuje tak skrajnych emocji jak w innych swoich książkach. Czy polecam? Na pewno nie osobom, które chciałyby rozpocząć przygodę z twórczością tego pisarza.
Ocena 3+/6
Recenzja napisana dla portalu A-G-W.info.
 http://www.a-g-w.info/home

sobota, 29 listopada 2014

W śnieżną noc - Maureen Johnson, John Green, Lauren Myracle

„Nic tylko biel wszędzie, jakby ktoś opakował całe miasto w śnieg niczym świąteczny prezent.''

Kiedy dowiedziałam się, że w Polsce zostanie wydana książka, w której znajdują się trzy opowiadania świąteczne, w tym jedno Johna Greena, wiedziałam, że będę musiała je przeczytać. Nie znałam żadnych utworów dwóch pozostałych autorek - Maureen Johnson i Lauren Myracle, ale teraz wiem, że koniecznie muszę je nadrobić, bo piszą świetnie i mają naprawdę ciekawe pomysły. Natomiast sam zbiór świątecznych opowieści wypadł bardzo dobrze i z pewnością wrócę do niego jeszcze raz podczas nadchodzących świąt.

O czym jednak one są? We wszystkich akcja rozgrywa się w Wigilię w miasteczku Gracetown, które zostało zasypane przez jedną z największych śnieżyc od wielu lat. To komplikuje życie nie tylko mieszkańców, ale również tych, którzy chcieli się dostać gdzieś dalej. Bohaterowie będą przedzierać się przez zaspy samochodem rodziców, wykąpią się w przeręblu albo pójdą na wczesną zmianę w Starbucksie... A to wszystko może doprowadzić ich do spotkania z miłością. Bo w śnieżną noc, kiedy działa magia świąt, zdarzyć się może wszystko...

Pomimo tego, że opowiadania łączą się ze sobą, wszystkie są dowcipne, romantyczne i napisane na podobnym poziomie, to najlepszym według mnie jest to pierwsze, które napisała Maureen Johnson. Podróż wigilijna, bo tak się ono nazywa, wywarło na mnie największe wrażenie chyba ze względu na przedziwną przygodę bohaterów i wiele elementów świątecznych, które wprowadziły ten magiczny nastrój. To właśnie ta historia miłosna przedstawiona przez pisarkę najbardziej mnie urzekła.
Kolejną jest Święta patronka świnek Lauren Myracle, w której oczarowała mnie wizja świąt z mikroświnką (nie będę więcej zdradzać, warto przeczytać samemu!). Natomiast opowiadanie Johna Greena, Bożonarodzeniowy cud pomponowy spodobało mi się najmniej, co nie oznacza jednak, że było złe. Po prostu nie mogłam z początku poczuć tego śnieżnego, świątecznego klimatu i nastąpiło to dopiero gdzieś w środku historii. Wszystkie teksty łączy za to prosty, ale nie banalny język i nie jest to wadą, bo celem ich jest wprowadzenie czytelników w klimat świąt, a zostało to zrobione w fajny sposób. 

Nie lubię za bardzo opowiadań, bo zazwyczaj każde jest o czymś zupełnie innym, a gdy zaczyna się dziać coś ciekawego, to zaraz się to kończy. Tutaj jednak jest zupełnie inaczej, dzięki temu, że każda z opowieści się ze sobą łączy. Mieszkańcy miasteczka Gracetown znają siebie nawzajem i dlatego w drugim opowiadaniu będziemy mogli przeczytać o jakiejś postaci z pierwszego, a w trzecim z drugiego itd. Według mnie to był genialny pomysł, ponieważ wszystkie historie zostały ze sobą powiązane, a ja w trakcie czytania mogłam o poszczególnych bohaterach dowiadywać się czegoś więcej.

W śnieżną noc to warta uwagi i przeczytania książka, dlatego też teraz mogę ją wam z całego serca polecić na okres świąteczny. Warto poznawać nowe utwory, a Opowieść wigilijną każdy zna już na pamięć. Dlatego jeśli nie macie pomysłu co czytać w święta, to polecam trzy opowiadania napisane przez znanych amerykańskich pisarzy, które sprawdzą się idealnie w te magiczne dni.
Ocena 5/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Bukowy Las. 

niedziela, 9 listopada 2014

Zew księżyca - Patricia Briggs

Tańcz, kiedy śpiewa księżyc i nie płacz z powodu kłopotów, które jeszcze nie nadeszły.''

Okładka wołająca o pomstę do nieba, opis, który niespecjalnie intryguje. Dlaczego więc przeczytałam Zew księżyca? Sama do końca nie wiem, książkę dorwałam kiedyś na jednej z wymian, a w ostatnich tygodniach mój wzrok zatrzymywał się właśnie na niej. Stwierdziłam, że pora dać jej szansę, a że o wilkołakach ostatnio czytałam... dawno temu, to był to kolejny argument za tym, by poznać twórczość  Briggs.

Mercedes Thompson ma swój warsztat samochodowy, w którym naprawia właśnie furgonetkę należącą do wampira. Jej sąsiadem jest za to wilkołak, który nieustannie próbuje uprzykrzyć jej życie... Sama wie, że nie wchodzi się wilkołakom w drogę, bo w innym wypadku mogą być niebezpieczne. Dlatego stara się zachować ostrożność, co nie jest do końca łatwe, bo zarówno one jak i ona potrafią się nawzajem rozpoznać. Mercedes nie jest do końca zwyczajna, a to właśnie wpakuje ją w kłopoty, które prawie wcale jej nie dotyczą.

Patricia Briggs ma lekki, swobodny styl, dzięki któremu łatwo jest wejść w świat przez nią stworzony. A jest to świat, w którym swój prym wiodą przede wszystkim wilkołaki, chociaż nie można zapomnieć również o wampirach, wiedźmach i innych różnych dziwactwach, które czasami ze sobą współpracują, wiążą, zostają wrogami i to dzięki temu wymieszaniu istot paranormalnych książka stała się z pewnością dużo ciekawsza i bogatsza.
Zew księżyca to takie czytadło urban fantasy, przy którym miło spędza się czas i od którego z trudem się oderwać, ale nie ma w sobie nic wyjątkowego. Bo okej - czyta się tę powieść w mgnieniu oka, ma swoje lepsze i gorsze fragmenty, całość trzyma się jako tako, ma trochę wyrazistych bohaterów. Ale chyba nie ma jakiegoś mocnego plusa, który mógłby spowodować, że ta pozycja stanie się jedną z moich ulubionych. Nie czytałam jej z wypiekami na twarzy, nie przypominam sobie fragmentów, które mnie rozbawiły - a tego oczekiwałam po książce, która miała być mrocznym urban fantasy.

No właśnie. Zabrakło też trochę klimatu. Skoro są istoty paranormalne, a przede wszystkim wilkołaki, powinno być mrocznie, tajemniczo. Było tak tylko kilka razy, a powinno utrzymywać się przez całą książkę. Podobało mi się za to pokazanie jak funkcjonuje społeczność wszystkich nieludzi, chociaż też nie wszystko zostało tu wyjaśnione. Polubiłam za to główną bohaterkę, co samo w sobie jest już jakimś sukcesem książki - wydała się całkiem okej, no i nie mogę nie wspomnieć o jej sąsiedzie - po przeczytaniu tego tomu mam ochotę pokroić się z ciekawości i dowiedzieć co dalej się z nim dzieje.

Ogólnie rzecz biorąc Zew księżyca polecam. Ale nie aż tak, że mam ochotę o tej książce gadać i się nie zamykać. Miło ją wspominam, dzięki niej oderwałam się od szkolnej rzeczywistości, no i w końcu zaczęłam coś czytać. Jeśli nie macie pomysłu po co sięgnąć, a macie akurat u siebie tę pozycję, to wydaje mi się, że i wam powinna przypaść do gustu.
Ocena 4/6

wtorek, 14 października 2014

Coś do ukrycia - Cora Carmack

„Byłem samotny jak najbardziej oddalony od drzwi kibel w męskim akademiku.''

Dwa miesiące temu przeczytałam tom pierwszy serii Cory Carmack - Coś do stracenia. Nadal dokładnie pamiętam jak wyglądało czytanie tamtej książki - co chwilę wybuchałam histerycznym śmiechem i wycierałam policzki mokre od łez ze śmiechu. Nie potrafiłam wtedy robić przerw w czytaniu i przeczytałam powieść tego samego dnia, którego ją zaczęłam. Dlatego też tego mniej więcej oczekiwałam od drugiej części tego cyklu - Czegoś do ukrycia. I muszę przyznać, że kontynuacja spodobała mi się bardziej, chociaż była mniej zabawna. 

Max Miller to dziewczyna, którą kręcą tatuaże, piercing, ufarbowane na wściekłą czerwień włosy i niegrzeczni chłopcy. I wszystko byłoby z tym okej, gdyby nie nagła wizyta jej rodziców w knajpie, w której właśnie znajduje się ze swoim obecnym wytatuowanym facetem z tunelami w uszach. Bo problem polega na tym, że Max opowiedziała im, że spotyka się z miłym i poukładanym gościem, którego poznała w bibliotece... Jedynym wyjściem z sytuacji jest znalezienie w ciągu trzech minut kogoś, kto odegra rolę zmyślonego przez Miller chłopaka. 

To teraz wyobraźcie sobie jakim zbiegiem okoliczności będzie to, że w tym samym miejscu, co Max znajduje się Cade (tak ten Cade!). Właśnie przeniósł się do Filadelfii, by studiować na Temple, jednak nie układa mu się zbyt dobrze. Nie potrafi przestać myśleć o Bliss, nie może dostać w miarę normalnej roli, a na dodatek Garrick ma w planach się oświadczyć. No i właśnie przez to wszystko poukładany Cade postanawia odegrać rolę wyznaczoną przez nieznaną mu wcześniej Max Miller. W końcu jest aktorem, więc z łatwością powinno mu przyjść udawanie uczuć.
Wspomniałam na początku, że Coś do ukrycia jest mniej zabawne niż Coś do stracenia, ale nie aż tak, że mogłabym w jakimś stopniu uznać to za wadę. Bo nadal czyta się książkę z uśmiechem na twarzy, są momenty w których nie można przestać się śmiać. Druga część też znacznie różni się od pierwszej. Bo o ile o tamtej mogłam napisać, że to książka - komedia, tak tutaj nie bardzo. Drugi tom jest jakby mądrzejszy, bogatszy i zawiera w sobie ważną historię, która może nawet poruszyć. 

Cora Carmack świetnie wykreowała głównych bohaterów - Max i Cade'a. Ona z zewnątrz zbuntowana, odważna i waleczna, w środku skrywa tajemnicę z przeszłości, którą nie chce dzielić się z innymi. Ale to właśnie ona ją w jakimś stopniu ukształtowała. On, który zawsze pozwala odchodzić ludziom ze swojego życia - teraz postanawia to zmienić. Podobała mi się w nich naturalność - nie byli perfekcyjni i bezbarwni, a dzięki swoim historiom z przeszłości przekonali mnie do siebie. Są też inni, ale sami ich poznacie i zobaczycie jak wpływają na tę dwójkę. 

Coś do ukrycia jest mniej przewidywalne niż Coś do stracenia. Poprawiło się również pod względem literówek i zauważyłam jedynie dwie. Jest tutaj mniej fragmentów erotycznych, a autorka nadal trzyma się bezpiecznej granicy, dzięki czemu nie ma jakiejś niepotrzebnej wulgarności. Jedyne do czego mogę się przyczepić w tej książce to kilka zdań, które wypowiedziała główna bohaterka i które były totalnie bez sensu. Jakby autorka chciała nam bardziej uświadomić, że ta postać serio jest taka oh i ah. A przecież nie musiała, bo tym tylko osiągnęła efekt odwrotny do zamierzonego.

Coś do ukrycia jest naprawdę bardzo dobrą powieścią i mam nawet większą ochotę wpychać ją w ręce każdemu kogo spotkam niż w przypadku poprzedniego tomu. Czytajcie, śmiejcie się i dobrze się bawcie! :)
Ocena 5/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Jaguar.

wtorek, 7 października 2014

Rywalki - Kiera Cass

„Tu, na widoku? Myślałaś... na litość boską, jestem przecież dżentelmenem!''

Słodkie powieści, w których pojawia się książę na białym koniu i wybiera najbardziej nieszczęśliwą dziewczynę, jako wybrankę swojego życia - nieszczególnie mnie ciekawią. Szelest cudownie skrojonych sukien, odgłos tupiących butów na obcasie, a w tle romantyczna miłość, również nie bardzo. Dlaczego więc sięgnęłam po Rywalki, które zapowiadały się raczej średnio? Przede wszystkim ze względu na okładkę, która dosłownie śledziła mnie i pojawiała się na każdej wyświetlanej przeze mnie stronie, a po drugie - chciałam się przekonać, skąd wziął się fenomen tej cukierkowej serii.

Eliminacje to konkurs, do którego zgłaszają się młode dziewczyny po to, by móc zawalczyć o zwycięstwo, jakim jest zostanie żoną księcia, a w przyszłości władczynią Illei. Dla trzydziestu pięciu kandydatek to również szansa na lepsze życie, w którym nie ma miejsca na głód, czy brak pieniędzy. Jednak Ami, która jest Piątką i należy do kasty artystów jako jedyna z wybranych nie chciała trafić do pałacu i walczyć o koronę. Udział w Eliminacjach to dla niej wyrzeczenie się zbyt wielu rzeczy, które kocha i zostawienie ludzi, bez których nie wyobraża sobie ani jednego dnia. Jednak gdy pozna księcia Maxona, być może jej nastawienie ulegnie zmianie...

Rywalki, o dziwo, wywarły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Gdy usiadłam opatulona pod kocem, z herbatą obok i zagłębiłam się w lekturze, to... dosłownie przepadłam. Czytanie tej, wydawać by się mogło, banalnej historii sprawiło mi wiele przyjemności i dzięki niej mogłam zapomnieć o otaczającej mnie rzeczywistości, o szkole i innych rzeczach. Miałam wrażenie, że płynę przez tę powieść, dzięki takiemu prostemu, a zarazem precyzyjnemu językowi, który nadał jej ciekawy charakter.
Kiera Cass przez swoją książkę potrafi też bawić - nie wpada się co prawda w histeryczne napady śmiechu, ale co jakiś czas można się pośmiać, czy uśmiechnąć pod nosem z zabawnych sytuacji. Podobało mi się również to, że pomimo walki o koronę, tych wszystkich bogactw, sukienek, biżuterii, autorka nie zapomniała o przedstawieniu całego świata przedstawionego - kontrastu pomiędzy poszczególnymi kastami, samymi dziewczynami, jak i normalnymi ludźmi i dworem. Oraz o tym, jak to mniej więcej wygląda w rzeczywistości. Książka nie ma zbyt wielu stron, ale te najważniejsze punkty zostały zrealizowane i to nawet dość dobrze.

Nie umiem do końca odpowiedzieć sobie na pytanie, co tak naprawdę myślę o bohaterach. Główna postać, Ami, zachowywała się ogólnie normalnie i nie sprawiała wrażenia sztucznej, ale miała swoje momenty, w których moja mimika pewnie wyraźnie wskazywała na to, że coś tu jest nie tak. Maxon to taki zabawny chłopiec-mężczyzna, którego trudno było do końca rozszyfrować, ale to właśnie ta tajemniczość i jego naturalność (dość dziwna, ale patrzę przez pryzmat wychowania) mnie oczarowały. Najbardziej irytujący był i tak Aspen, do którego nie potrafiłam się przekonać i to właśnie przez jego obecność został wprowadzony schemat trójkątu, który już był tyle razy powielany w literaturze, że... No właśnie.

Ogólnie rzecz biorąc, Rywalki czytało się przyjemnie i to nawet bardzo. Książka nie ma jakichś ogromnych wad; może i jest czasami przewidywalna, a słodkość aż wylewa się z kartek, ale nie zwraca się na to jakiejś szczególnej uwagi. Przynajmniej ja nie zwracałam. Nie oczekiwałam powieści, która mnie porwie w jakiś szczególny sposób. Chciałam dostać historię, którą będzie się dobrze czytać i która umili mi dzień. Ta sprawdziła się w tym przypadku prawie idealnie.
Ocena 4+/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Jaguar.

sobota, 20 września 2014

Milion słońc - Beth Revis

„Może warto zrezygnować z dobra, jeśli dzięki temu niszczy się także zło.''

Z seriami często jest tak, że kolejne tomy stają się coraz gorsze. Miałam nadzieję, że nie będzie tak w przypadku cyklu W otchłani, bo w końcu pierwsza część wywarła na mnie dość spore wrażenie. Jednak Milion słońc to pozycja, po której spodziewałam się wiele i niestety się zawiodłam. Odyseja kosmiczna zapowiadająca się tak intrygująco, posiadająca tak wiele czynników, z których można było stworzyć świetną kontynuację, stała się po prostu średnią powieścią, którą szybko się zapomina.

Misja Błogosławionego nadal trwa. Po przejęciu władzy przez następcę Najstarszego na statku panuje radość, która znika równie szybko, jak się pojawia. Okazuje się, że załoga skrywa tajemnicę, która ma coś wspólnego z dalszymi losami ich wyprawy. Na dodatek na statku ktoś regularnie morduje kolejnych ludzi, a to może doprowadzić do buntu i niepowodzenia misji. Amy próbuje dowiedzieć się nowych rzeczy o statku dzięki pewnym wskazówkom, a Starszy podejmuje się nowych wyzwań w jego życiu jako przywódcy. Wszyscy zastanawiają się, czy kiedykolwiek dotrą do nowej Ziemi.

Dość długo zabierałam się za przeczytanie tego tomu. Nie wiem do końca dlaczego, skoro W otchłani stało się jedną z moich ulubionych książek. Może obawiałam się, że nie będzie tak kolorowo i ciekawie, jak w przypadku części rozpoczynającej kosmiczną odyseję. I nie było. Początek był nudny, gdzieś w środku zaczęło dziać się coś na tyle interesującego, by nie próbować usnąć podczas czytania. Ale tak naprawdę to dopiero zakończenie jest jakąś mocną częścią powieści.

Nie podobała mi się tutaj również kreacja bohaterów - Starszy stał się taką ciapą życiową, która niby próbuje coś zrobić, ale nie wie do końca jak i popełnia błędy przez swoje słabe punkty. Tak samo Amy. Fragmenty z udziałem ich obojga denerwowały najbardziej ich infantylnością i niepotrafieniem wypowiedzenia tego, co mieli tak naprawdę na myśli. Inne postaci też nie należą do zbytnio udanych, jedynie Orion ratuje jakoś sytuację, ale jego praktycznie rzecz biorąc - nie ma. 

Fajnie za to autorka przedstawiła podążanie za wskazówkami pozostawionymi przez jednego z uczestników misji - dzięki temu dowiedziałam się wielu nowych rzeczy o statku, załodze i poznałam tajemnice, które później decydują o przyszłości całego Błogosławionego. Ciekawym zabiegiem w Milionie słońc jest również zbliżenie czytelnika do pasażerów statku - tzw. Żywicieli. Poznanie ich opinii na temat całego przedsięwzięcia, stanów psychiki, zachowań było dość ciekawe i pozwoliło trochę przewidzieć następne wydarzenia. 

Beth Revis zaczęła świetnie, ale druga część już nie wyszła tak dobrze jak pierwsza. Milion słońc to kontynuacja średnia, którą zapomina się dość szybko. Szkoda, bo miałam nadzieję, że cały cykl zostanie utrzymany na wysokim poziomie, jak w przypadku W otchłani. Pomimo tych minusów, jestem za bardzo ciekawa końca historii Błogosławionego, by zakończyć przygodę z tą serią na tym tomie. Cienie ziemi już na mnie czekają, ale sięgnę po nie dopiero za jakiś czas. 
Ocena 3+/6
Książka otrzymana od GW Publicat.

środa, 30 lipca 2014

Łza - Lauren Kate

„Cierpienie uczy mądrości.”

Twórczość Lauren Kate poznałam i polubiłam już parę lat temu, dzięki serii o upadłych aniołach. Cykl stał się jednym z tych ulubionych i ma swoje specjalne miejsce nie tylko w moim sercu, ale też na półce. Dlatego też, kiedy wyszła nowa powieść tej autorki - Łza, byłam przekonana, że ją kiedyś przeczytam. Nie bardzo wiedziałam czego się spodziewać, bo jest o czymś zupełnie innym, ale znając jej sposób pisania i język oczekiwałam czegoś fajniejszego, niż to, co dostałam. 

Mama Eureki nauczyła ją, by nigdy nie płakała. Teraz jednak nie żyje, a dziewczyna została sama i na każdym kroku spotyka nowego chłopaka, który wie o niej praktycznie wszystko. Co najgorsze, ostrzega ją, że jest w wielkim niebezpieczeństwie. Jednak Ander nie jest największym problemem Eureki, jest nim spadek, którego w ogóle nie rozumie. Dziwny kamień, medalion, list i starożytna księga napisana w języku, którego nikt nie rozumie. Opisuje starą historię o dziewczynie ze złamanym sercem, której łzy zatopiły cały kontynent. Eureka z czasem uświadomi sobie, że zwykła opowieść miłosna tak naprawdę ma jakieś znaczenie i jest w jakimś stopniu z nią związana. Zda sobie również sprawę z tego, że Ander mógł mieć rację.

Nie wiem jak wy, ale ja na początku założyłam, że Łza będzie świetną książką i z pewnością stanie się jedną z moich ulubionych. Ładna okładka, całkiem ciekawy opis, no i Lauren Kate. Muszę przyznać, że początek spodobał mi się bardzo - został ukazany z perspektywy chłopaka - Andera, który musiał zrobić coś, czego nigdy by sobie nie wybaczył. Miałam wrażenie, że to właśnie tutaj jest ten punkt kulminacyjny, bo to jedno wydarzenie spowodowało wiele innych, dziwnych, ale mniej ciekawszych. Tutaj autorka stworzyła ten mroczny i tajemniczy klimat, który tak bardzo lubiłam w cyklu Upadli.

Kolejne rozdziały przedstawia nam obserwator wszechwiedzący, z perspektywy Eureki i to, co wywarło na mnie wrażenie wcześniej, gdzieś zanikło. Zaczyna się historia dziewczyny, która wcześniej żyła tak jak wszyscy normalni ludzie - chodziła do szkoły, miała przyjaciół, jakieś swoje problemy itd. Z dnia na dzień jej świat zaczyna się dziwnie zmieniać, o czym ona jakoś nie zdaje sobie sprawy. Czytelnik za to bardzo i wkurzające jest to, że wszyscy coś widzą, a ona nie. Jakby ktoś zasłonił jej oczy i nie pozwolił słuchać dosłownie niczego.

Dlatego też książka, która miała według mnie (sądząc po opisie) być trochę fantastyczno-mroczna, staje się zwykłą obyczajówką, w której co jakiś czas można zauważyć jakieś elementy fantastyki. Lauren Kate wszystko odwlekała jak najbardziej się da - mogłam poczytać jak Eureka znajduje się u terapeutki, jak biega, pływa, bawi się z rodzeństwem. I dopiero tak naprawdę zakończenie dało mi odpowiedzi na pytania, które miałam już po pierwszym rozdziale i otworzyło bramę do świata fantastycznego, który mam nadzieję - zostanie ciekawie przedstawiony w kolejnym tomie.

Powieść Lauren Kate czyta się dobrze, właściwie płynie się lekko przez nią. Język jest prosty i widać, że autorka pisze swobodnie. Oczekiwałam czegoś większego, ale tak naprawdę Łza sprawdzi się idealnie jako lektura na wakacje. W tej książce największą uwagę pisarka skupiła na uczuciach głównej bohaterki, na jej rozterkach, relacjach z przyjaciółmi - a według mnie było to trochę niepotrzebne. Fragmenty poświęcone spadkowi przypadły mi najbardziej do gustu i to one, powinny być chyba najważniejsze. Do tego dochodzi wątek miłosny, który na początku zapowiadał się fajnie, a na koniec wyszło coś dziwnego. Niemniej jednak, pozycję tę wspominać będę miło - pomimo tych minusów spędziłam z nią przyjemnie czas.
Ocena 4/6

wtorek, 29 lipca 2014

W grobie - Jeaniene Frost

„- Parszywe bydlę – powiedziała głośno, kiedy niemal już zniknęliśmy jej z oczu. W odpowiedzi Bones prychnął, nie zwalniając nawet kroku. - Ciebie również, Justino, miło znów widzieć.”

Do wampirów mogę wracać zawsze - przynajmniej do tych, których lubię. Tak się składa, że bohaterów serii Nocna Łowczyni Jeaniene Frost darzę szczególną sympatią i tylko kwestią czasu było sięgnięcie po trzeci tom. Trochę ta kwestia czasu się przedłużyła (bo do prawie dwóch lat), ale kiedy już po nią sięgnęłam - nie mogłam się oderwać. Odebrałam ją co prawda trochę gorzej niż poprzednie części, ale o tym napiszę dalej.

Półwampirzyca Cat Crawfield wraz ze swoim kochankiem, Bonesem, zabija złych nieumarłych, by chronić śmiertelników. Wszystko powinno iść dobrze, ale pomimo przebrań, by ukryć swoją prawdziwą tożsamość, ktoś w końcu ją rozpoznaje. A to nie może skończyć się dobrze. Na domiar złego stara znajoma Bonesa pragnie tylko jednego - aby wampir wylądował w grobie. Do osiągnięcia swojego celu jest zdolna zrobić wszystko, a na to Cat za wszelką cenę nie może jej pozwolić. Półwampirzycy sztuczki, których nauczyła się w pracy nie pomogą, musi wymyślić nowy plan. W innym wypadku to nie tyko jej kochanek zostanie pogrzebany...

Drugi tom Nocnej Łowczyni podniósł poziom serii, dlatego też od kolejnego, W grobie, oczekiwałam dość sporo. Nadal uważam, że jest świetnym i oryginalnym cyklem, ale... Znowu wkurzała mnie główna bohaterka (powrót do części pierwszej), której wszystko się udawało zbyt łatwo, a jej złośliwy charakterek tak nie do końca się sprawdził. Przez jej zachowanie dużo wydarzeń dało się przewidzieć, a nie lubię, gdy autorka nie potrafi mnie przez całą książkę czymś zaskakiwać. Był tutaj taki jeden fragment, przy którym miałam ochotę powiedzieć głośno WOW, ale to nie zmienia faktu, że Frost trochę na tym polu zawiodła.

Pomimo tych dwóch minusów W grobie czyta się naprawdę dobrze. Już od samego początku zostajemy wciągnięci do świata dobrych i złych wampirów, półwampirów i śmiertelników. Autorka nie przedłuża niepotrzebnymi opisami i nie przypomina raczej tego, co wydarzyło się wcześniej, bo można tego domyślić się po bieżących wydarzeniach. Dzięki temu nie da się oderwać od lektury, a kiedy już trzeba to zrobić, ma się ochotę zabrać ją ze sobą w każde miejsce - przecież można iść po schodach i czytać, nie? Całkiem normalne.

Najbardziej jednak podobało mi się to, że Frost opowiadaną historią potrafiła wywołać u mnie prawdziwe emocje. Zaangażowała w życie bohaterów, którzy nie byli dla mnie obojętni. Mogłam się śmiać, wkurzać, rozpaczać, uśmiechać do siebie czy smucić - nie zawsze udaje się autorom przekazać takie uczucia, dlatego bardzo się cieszę, że to akurat w tej książce się powiodło. Na odbiór lektury wpłynął też prosty i zrozumiały język, który idealnie obrazuje główne postaci i sposób ich życia.

Muszę przyznać, że kiedyś nie chciałam czytać tej serii. Teraz nie umiem sobie wyobrazić nawet tego, jak mogłam tego nie chcieć, przecież jest jedną z tych najfajniejszych i najciekawszych. Ma przezabawne dialogi, a pewne fragmenty mogę czytać mnóstwo razy i nadal się z nich śmiać. W grobie jest nadal świetne, chociaż patrząc na wszystkie trzy wydane w Polsce, to właśnie ten tom jest najgorszy. Co nie oznacza, że słaby, bo w końcu 5/6 to ocena dość wysoka. 
Ocena 5/6

piątek, 18 lipca 2014

Joyland - Stephen King

„Starość spojrzała na młodość i aplauz młodości najpierw osłabł, a potem ucichł.”

Każdy z nas chyba lubi wesołe miasteczka - jedni wolą te duże, komercyjne, inni objazdowe, a jeszcze inni chętnie wracają do tych starych, przypominających im swą młodość. Te, gdzie z karuzeli złazi farba, a wszystko skrzypi i trzeszczy. Ma to swój jakiś urok. Gdy do tego wyobrażenia doda się jedno, krótkie, ale bardzo znaczące nazwisko, całość aż krzyczy, aby zagłębić się w ten świat. King. Znacie, kojarzycie? Pewnie, że tak. Z ulgą mogę już zdradzić, że Joyland okazało się tak świetne, na jakie się zapowiadało.

Devin Jones jest studentem, który zatrudnia się podczas wakacji w lunaparku. Niedługo później zostawia go dziewczyna, a praca staje się dla niego ucieczką od złych myśli. Z czasem okazuje się, że zwykłe wakacyjne zajęcie przeradza się w coś większego - bohater dowie się czegoś o brutalnym morderstwie sprzed lat, spotka umierające dziecko, a przy tym uświadomi sobie wiele prawd o życiu, które wielu ludziom umykają. Znajdzie też odpowiedź co następuje po tym, jak umrzemy. Wesołe miasteczko stanie się dla niego cennym doświadczeniem, którego nigdy nie zapomni.

Sięgając po Joyland miałam trochę inne wyobrażenie fabuły, niż to, które dostałam. King najczęściej kojarzony jako król horroru tutaj pokazał czytelnikom coś innego, ale niektórym również dobrze znanego. Ci, którzy znają Zieloną Milę pewnie doskonale wiedzą o co chodzi. Nie jest tak strasznie jak w przypadku powieści To, czy Carrie, ale tutaj poruszane są zupełnie inne problemy, które są równie (albo i nawet bardziej) fascynujące i poruszające.



Muszę przyznać, że Stephen King mnie tą historią niezaprzeczalnie oczarował. Osadził swoją fabułę w większości w wesołym miasteczku, dzięki czemu stworzył ten niepowtarzalny klimat. Pokazał jak sprzedaje się zabawę, jak wygląda to uroczo i pracowicie, a gdzieś w najmniej spodziewanym momencie wsadził kij w mrowisko. Świetne jest również jego poczucie humoru, przez które wiele razy nie mogłam przestać się śmiać i pewne fragmenty czytałam na głos osobom, które były gdzieś blisko mnie. Warto zwrócić uwagę też na podróż w przeszłość - sentymentalną, w której główny bohater przypomina sobie o zespołach jakich słuchał w młodości. Spotkamy tutaj np. The Doors.

Niesamowite w tej powieści jest to, że nie wciąga przez nutkę strachu, ale przez takie zwykłe wartości w życiu każdego człowieka. Pisarz opowiada o miłości, stracie, dojrzewaniu, przyjaźni, kłamstwie i starzeniu się w sposób tak ciekawy i oryginalny, że nie da się oderwać od książki. Historia pomimo, że nie nasza staje się nam bliska, a sami możemy utożsamić się z poszczególnymi postaciami. Bo kreacja bohaterów również wyszła świetnie - są naturalni, mają wady i są takimi zwykłymi ludźmi, których możemy spotkać każdego dnia. Tylko każdy z nich posiada swoją opowieść, której wiele osób może im zazdrościć.

Joyland to jedna z lepszych książek jakie przeczytałam w tym roku, o ile nie najlepsza. Jest idealna na lato i z pewnością wrócę do niej za rok, w wakacje. Na dodatek ma cudowną okładkę zachęcającą już na wstępie do sięgnięcia po tę niezwykłą powieść. Polecam bardzo, bardzo gorąco.
Ocena 6/6

piątek, 11 lipca 2014

To nie jest kraj dla starych ludzi - Cormac McCarthy

„Na tej planecie jedna rzecz jest pewna, a mianowicie to, że szczęście nie wali drzwiami i oknami”

Czasami jest tak, że bardzo chcę przeczytać jakąś książkę, a kiedy już ją mam, to cały czas jest mi z nią nie po drodze. Sięgam po inne pozycje, bo akurat ta wydaje mi się na ten czas nieodpowiednia. Też tak macie? To nie jest kraj dla starych ludzi to właśnie tego typu powieść, za którą nie mogłam się zabrać. Ostatnio w końcu sobie o niej przypomniałam i to klimatyczna okładka w końcu przemówiła za tym, by sięgnąć po najsłynniejszą obok Drogi lekturę McCarthy'ego.

Llewelyn Moss mieszka przy granicy Stanów Zjednoczonych i Meksyku, , gdzie poluje na antylopy. Jest rok 1980 kiedy odkrywa podczas polowania ciała zamordowanych mężczyzn, heroinę oraz walizkę z dwoma milionami dolarów. Moss zabiera ze sobą pieniądze i od tego momentu jego życie zmienia się w zawrotnym tempie. Musi uciekać - ktoś go za wszelką cenę próbuje znaleźć.

To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Cormaca McCarthy'ego i z pewnością nie ostatnie. Nie wiedziałam na samym początku, czego mogę się spodziewać, bo starałam się nie czytać wcześniej żadnych recenzji jego książek. Jednak już sam wstęp mnie zaskoczył, bo autor nie zaczął od czegoś prostego, zwykłego, a czegoś co może czytelnikiem trochę wstrząsnąć. I tak pozostaje do końca.

W powieści głównymi bohaterami są mężczyźni, którzy nie kierują się uczuciami i nie mają żadnych skrupułów, by zabijać w razie potrzeby. Są zimni, źli, a gdy na ich drodze pojawia się jakaś przeszkoda, zaraz zostaje usunięta. Taką kreacje pisarz uzyskał dzięki swojemu precyzyjnemu językowi oraz chaotycznym dialogom, w których często pojawiały się też myśli postaci. McCarthy pisze prosto, a często ma się wrażenie, że wyznaczył sobie limit słów, które może użyć w tej książce. Wszystko jest krótkie, nie ma raczej długich wywodów, a to ma swój urok. Są też wyjątki, bo nie każdy jest tu do końca zły i nie każdy z łatwością potrafi pozbawić kogoś życia. Pojawiają się też kobiety, ale nie mają tutaj ważnych ról czy zadań do wykonania, są pewnym dodatkiem i tworzą wątki poboczne.

Nie da się nie wspomnieć o podróży bohaterów - każdy z nich jakby udaje się w inne miejsce, ale łączą ich nadal wspólne sprawy. Nieustannie autor stawia na drodze jakiejś postaci wroga, któremu można dać się zabić, albo uciekać. Świetne również jest to, jak bohaterowie radzą sobie w nowych okolicznościach i jak szybko się zmieniają. Pisarz za sprawą tej historii próbował coś nam przekazać, a dla mnie walka dobra ze złem została przedstawiona w inny, ale bardzo ciekawy sposób. 

McCarthy stworzył powieść, która nie jest łatwa w odbiorze i ocenie. Co prawda wciąga od samego początku, ale też zostajemy rzuceni na głęboką wodę - nie znajdziecie w tej książce myślników w dialogach, do których wszyscy jesteśmy tak przyzwyczajeni. Poza tym dialogi te różnią się, bo są w nich zawarte też myśli bohaterów i powinno się skupić, żeby je odróżnić. Później do tego się przyzwyczaja, ale na wstępie można się tym trochę zniechęcić.

To nie jest kraj dla starych ludzi to pozycja, której z pewnością nie zapomnę i dzięki której sięgnę po inne książki tego autora. Wcześniej nie czytałam powieści tego typu i wiem też, że nie każdemu przypadnie ona do gustu. Ja jestem nią oczarowana, a teraz pozostaje mi obejrzenie filmu na jej podstawie, który zdobył cztery statuetki Oscara. Polecam!
Ocena 5/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Literackiego.

sobota, 28 czerwca 2014

19 razy Katherine - John Green

 „Wpadamy w pułapkę bycia jakimś, na przykład fajnym, wyjątkowym, i tak dalej, aż w końcu nawet nie wiemy, do czego to nam potrzebne.''

Po książki ulubionych pisarzy mogę sięgać nie czytając ich opisów. John Green należy do tego grona i tak naprawdę żadna jego powieść mnie dotychczas nie zawiodła, aż do teraz. Totalnie nie wiedziałam o czym będzie 19 razy Katherine, a byłam podekscytowana na samą myśl o tym, że przeczytam coś nowego tego autora. Może nie odliczałam dni do premiery tej pozycji, ale kiedy wyjęłam ją z paczki, nie mogłam doczekać się, kiedy zacznę ją czytać. Tylko kiedy już zaczęłam, miałam problem z tym, żeby dotrwać do końca...

Główny bohater - Colin, to cudowne dziecko, ale nie geniusz. Ma dziwną skłonność do chodzenia z dziewczynami o imieniu Katherine, miał ich dziewiętnaście i wszystkie go rzuciły. Różni się od swoich rówieśników, fascynują go anagramy i mówi o rzeczach, które nikogo nie obchodzą (uświadamia go o tym Hassan - najlepszy przyjaciel). To właśnie z nim wyrusza w podróż po Ameryce, podczas której pracuje nad Teorematem o zasadzie przewidywalności Katherine, dzięki któremu chce przewidzieć przyszłość każdego związku i znaleźć dziewczynę, która go nie rzuci. Podczas podróży spotka wielu ludzi, odwiedzi grób arcyksięcia, zawrze nowe przyjaźnie i spróbuje odnaleźć samego siebie.

Gdybym miała w skrócie napisać, co sądzę o tej książce, to pewnie wystarczyłoby napisać, że mi się nie podoba i jest irytująco wkurzająca. A na to składa się przede wszystkim Colin Singleton, który trafia na listę najgorszych bohaterów książkowych. Serio, jeszcze aż tak bardzo marudzącej postaci męskiej chyba nie spotkałam. Poza tym rysował wykresy, tworzył wzory (!) i pracował nad jakimś bezsensownym Teorematem, żeby później mieć szczęśliwy związek. No przepraszam bardzo, ale komu chce się czytać fragmenty poświęcone matematyce, z których nie wynika nic i powstaje wzór, którego nie rozumie nikt, oprócz Colina? Mnie się nie chciało.

Warto jednak zwrócić uwagę na Hassana, którego polubiłam już na samym początku ze względu na jego specyficzne poczucie humoru, dzięki któremu książka nie wypadła tak niemiłosiernie nudno, jak się na to zapowiadało. To właśnie on wytykał Colinowi bycie egocentrycznym lub niewdzięcznym dupkiem (Hassan, kocham cię za to!) i sama jego obecność wywoływała uśmiech na twarzy. Ciekawą postacią była również pewna dziewczyna, która próbowała zrozumieć samą siebie, a przy tym zachowywała się normalnie (a nie tak jak wiadomo kto).

To, co najbardziej spodobało mi się w 19 razy Katherine to odnajdywanie własnego ja, dzięki przeprowadzanym rozmowom głównych bohaterów z mieszkańcami pewnego miasteczka oraz miedzy sobą. Również humor, który pojawił się tutaj przede wszystkim dzięki Hassanowi, a później nawet dzięki Colinowi! I zakończenie utworu też mogę uznać za atut książki, chociaż było lekko przewidywalne.

Pomimo wymienionych przeze mnie plusów, nowa powieść Greena wypada słabo, a nawet bardzo, gdy porównam ją z tymi wcześniejszymi. Może i jest tutaj przesłanie, ale zostało mu poświęcone niewiele uwagi. Całość skupia się raczej na beznadziejnym Colinie i nawet to, że później staje się postacią odrobinę ciekawszą, nie zmienia mojego nastawienia do niego. Czy polecam? Ogólnie nie, lepiej sięgnąć po inne, lepsze książki Johna. Chyba, że uwielbiacie jego styl i język - może wam spodoba się bardziej niż mi.
Ocena 3/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Bukowy las.

niedziela, 22 czerwca 2014

Księga stylu Coco Chanel. Jak stać się elegancką kobietą z klasą - Karen Karbo

Jak to brzmi! Jakbym ja sama urwała się z kosmosu i postanowiła przeczytać tę książkę będąc pod wpływem kosmitów. Uprzedzając pytania wszystkich - nie, wcale nie zamierzałam jej czytać, a nawet nie wiedziałam o jej istnieniu. Przyszła niespodziewanie i przykuwała mój wzrok. Trochę głupio było mi się za nią zabrać (ta elegancka kobieta z klasą), ale ciekawość rosła i dałam jej szansę. Nie uwierzycie! Nie było tak źle, a nawet całkiem fajnie.

Książka Karen Karbo traktuje przede wszystkim o Coco Chanel i jej historii, którą zapewne mało kto zna. O tym jak wyglądało jej dzieciństwo, jak trafiła pod opiekę zakonnic, które nauczyły ją szyć i jak wyglądał początek jej wielkiej kariery. Autorka przedstawia chaotyczną biografię projektantki, która twardo stąpała po ziemi, wywołała wiele kontrowersji i ubrała miliony kobiet na całym świecie. Według okładki, Karbo napisała inspirującą książkę o sprawach ponadczasowych - stylu, pasji, pieniądzach, kobiecości itd.

Dla mnie inspirująca nie była, ale czytanie jej sprawiło mi wiele radości. Nie jest to typowy poradnik, biografia też nie, a połączenie tych dwóch gatunków z komentarzami samej Karen Karbo. Muszę przyznać, że wyszło jej to świetnie, bo uśmiech podczas lektury w ogóle nie schodził mi z twarzy. Ma ona taki lekki, luźny, nieco sarkastyczny język i pomimo fascynacji Coco Chanel, potrafiła ją skrytykować w sposób naprawdę ciekawy. Co prawda pod koniec każdego rozdziału podawała w punktach co powinnyśmy zrobić, aby stać się eleganckimi kobietami,  aby odnieść sukces i jak mieć własny styl (wzorując się na Chanel) - ale sama z niektórymi się nie zgadzała, o czym dawała znać.

Zdarzały się też fragmenty, które mnie totalnie nudziły, np. o szyciu, o ściegach i innych tego typu rzeczach, o których nie mam zielonego pojęcia i mnie nie interesują (a może powinny?), ale osoby, które to lubią bardziej odnajdą się w tej książce. Mnie najbardziej zafascynowała postać słynnej projektantki i najchętniej czytałam o jej życiowych historiach (są naprawdę wow!) oraz o zabawnych przemyśleniach samej autorki i sytuacjach, w których się znalazła.

Księga stylu Coco Chanel. Jak stać się kobietą z klasą to idealna pozycja na lato, którą raczej powinno traktować się z przymrużeniem oka i dobrze się przy niej bawić. Można dzięki niej sporo się dowiedzieć o tym jak wyglądało życie kobiety, która przeprowadziła rewolucję w modzie i wierzyła we własne pomysły, które później pokochał prawie cały świat. Ogólnie polecam, ale nie spodziewajcie się, że znajdziecie w niej rady, których nie znacie. :)

Co nie zmienia faktu, że tytuł jest przedziwny.

wtorek, 17 czerwca 2014

Kroniki krwi 1-3, Richelle Mead

 „Świat jest moją sceną. Trzymaj się blisko mnie, a dostaniesz gwiazdorską rolę w tym przedstawieniu.''

Moja miłość do świata nocnych istot Richelle Mead nie skończyła się na Akademii Wampirów. Autorka stworzyła nową serię opartą na dobrze nam znanej historii Rose, Dymitra i Adriana. Sama się sobie dziwię, że sięgnęłam po nią dopiero teraz, ale za to przeczytałam trzy części jedna za drugą. Powtórka z AW? Prawie, brakuje tylko trzech tomów. Myślałam na początku, że ten cykl nie spodoba mi się aż tak bardzo, bo nie będzie tu moich ulubionych bohaterów. Guzik prawda. Jest za to Adrian i Sydney. No i okazało się, że Kroniki krwi dorównują poziomem Akademii.

Sydney popadła w niełaskę alchemików za to, że pomagała Rose Hathaway, dampirzycy, która była oskarżona o królobójstwo. Teraz, aby udowodnić swoją niewinność i wierność dla organizacji będzie musiała chronić księżniczkę Jill Dragomir, którą ktoś usilnie próbuje zlikwidować. Zadaniem alchemików jest dbanie o życie ludzi i zacieranie śladów po wampirach. Trzymają równowagę pomiędzy dwoma światami i muszą zawsze swoją pracę stawiać na pierwszym miejscu. Dla Sydney z czasem będzie to trudniejsze - obecność tylu wampirów i dampirów łatwe nie będzie, ale może jej w tym pomóc nie kto inny jak Adrian Iwaszkow...

„Użyłem płynu o sosnowym zapachu. Rozumiesz, posprzątałem. - Wykonał dramatyczny gest w stronę kuchni. - Tymi rękami, które nie plamią się pracą.'' 

Bardzo podoba mi się to, że autorka postanowiła stworzyć serię, w której główną bohaterką jest Sydney Sage, bo z Akademii Wampirów wiemy o niej tak naprawdę niewiele. Jej postać była owiana tajemnicą, a przez to strasznie intrygowała. Tutaj miałam wrażenie, że to zupełnie inna osoba niż tam - a to dlatego, że czytamy powieść z jej perspektywy i znamy jej wszystkie uczucia i myśli, nawet te najbardziej skryte. Fajne jest w niej również to, że nie wiadomo do końca jak postąpi w danej sytuacji, jaką podejmie decyzję. Najpierw rozsądna i bardzo odpowiedzialna, potem zaczyna się zmieniać.

Teraz wyobraźcie sobie, że do takiej uporządkowanej dziewczyny, Richelle Mead dobrała Adriana, który znany jest z uwielbienia do alkoholu, kontrowersyjnych zachowań i nieobliczalności. Muszę przyznać, że wyszło z tego wiele zabawnych sytuacji, przez które nie mogłam przestać się śmiać. Dzięki tej dwójce nie dało się nudzić, cały czas wynikały jakieś dziwne problemy. A nie można zapomnieć o pozostałych bohaterach, którzy serwują nam kolejne porcje emocji i zabawy. Przybywa ich też z tomu na tom coraz więcej, pojawiają się nowe zagadki i jest coraz ciekawiej!

 „Wiesz... - zaczął - w normalnych okolicznościach fakt, że zaprosiłaś mnie do sypialni, byłby wydarzeniem dnia.''

Pisarka nie skupia się wyłącznie na alchemikach i wampirach, a wprowadza również inne organizacje i ludzi z pewnymi zdolnościami. Nie chcę dużo zdradzać, ale możecie być pewni, że świat w Kronikach krwi może okazać się nawet bardziej skomplikowany niż w AW. To co najbardziej lubię w twórczości Mead to jej lekki styl, dzięki któremu przez lekturę się płynie. Nie ma też jakichś zawieszeń i nudnych wątków - całość trzyma się naprawdę nieźle i nie da się oderwać od czytania.

Mogę przyczepić się jedynie do powtarzania tego co już było (tak samo jak w Akademii Wampirów), autorka w drugim tomie przypomina co było w pierwszym, a trzecim co było w drugim. Jest to dobre dla tych, którzy sięgają po kolejne części po paru miesiącach, a dla mnie nie, kiedy sięgam po nie jedna za drugą. Chwilami też irytowała mnie Sydney, która była za bardzo idealna, którą wszyscy chwalili i nie miała żadnych wad. Zaczęło się to z czasem zmieniać, ale sami rozumiecie, że nie ma nikogo idealnego i to wypadło trochę mało realistycznie.

Co nie zmienia faktu, że Kroniki krwi są super! Nie potrafiłam skupić się przez tę serię na nauce i kiedy robiłam sobie przerwy, to cały czas myślałam, co się stanie z bohaterami. Końcówka każdej części została tak napisana, że można się pokroić z ciekawości co będzie dalej... No właśnie. Ja mam ochotę po przeczytaniu Magii indygo, a czwartego tomu jeszcze nie ma. Tak więc, jeśli znacie świat AW polecam bardzo, ale to bardzo: Kroniki krwi, Złotą lilię i Magię indygo


sobota, 10 maja 2014

W słusznej sprawie - Diane Chamberlain


Tytuł oryginału: Necessary Lies
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 10 kwietnia 2014
„To dziecko ma dużą intuicję, a ta chwila wiele mi o tobie powiedziała. (...) Że jesteś osobą, o którą warto walczyć.''

Bardzo często nie czytam opisów książek, które chcę przeczytać. Sięgam po nie, bo znam twórczość tych autorów i z przyzwyczajenia wiem, że może mi się spodobać. Co z tego, że kompletnie nie mam pojęcia o czym będzie dana powieść. Dowiaduję się w trakcie. Tak było w przypadku nowej pozycji Diane Chamberlain W słusznej sprawie, która z początku oczarowała mnie okładką, a później gdy zagłębiłam się w treść... historią kilku rodzin, a w szczególności jednej, która porusza i skłania do refleksji.

Jane wyszła właśnie za mąż i wbrew mężowi postanowiła pójść do pracy - została opiekunką społeczną. Jej zadaniem było odwiedzanie ubogich rodzin, sporządzanie notatek co jest im potrzebne oraz obserwowanie ich zachowań i podejmowanie wielu decyzji. Na przykład odejmowanie zasiłku społecznego, gdy dostają dodatkowe jedzenie od gospodarza. Jednak jedną z ważniejszych decyzji, którą Jane powinna podjąć, jest doprowadzenie do sterylizacji Ivy- nastolatki, która mieszka w fatalnych warunkach i która nie powinna zajść przez to w ciążę. Oczywiście, ona miałaby o tym nie wiedzieć i według przepisów w Karolinie Północnej oraz innych ludzi pracujących wraz z Jane jest to w porządku. Według niej, nie bardzo. Jak zakończy się więc walka o sprawiedliwość i własne decydowanie o swoim życiu?

Może zacznę od tego, żebyście nie czytali opisu na okładce książki. Fajniej jest nie wiedzieć tego, co tam zdradzili i samemu do tego dotrzeć. W słusznej sprawie na samym początku do mnie nie przemówiła i jej czytanie szło mi z lekkim oporem. Chyba nie mogłam wczuć się w opowiadaną przez autorkę historię i jakoś nie bardzo się to wszystko ze sobą wiązało. Narracja jest prowadzona z punktu widzenia dwóch-trzech postaci i może dlatego miałam problem w powiązaniu ich jakoś ze sobą, ale po jakichś 60 stronach zaczęło mi się podobać i było coraz ciekawiej. Autorka pokazała na przykładzie Jane i Ivy kontrast - życie w biedzie i dostatku, różnice z tego wynikające, ale również liczne podobieństwa.

Diane Chamberlain stworzyła bohaterów z krwi i kości - nie takich ciapowatych, o których zaraz mogłabym zapomnieć, a podczas czytania miałabym ochotę ich udusić. Może i fikcyjnych, ale sprawiających wrażenie prawdziwych, z którymi da się zaprzyjaźnić, pogadać, pośmiać. Takich, których bacznie się obserwuje i przeżywa ich wzloty i upadki. Może na to, że tak bardzo polubiłam Jane i Ivy wpłynęła też sytuacja, w której się znalazły i temat dość trudny, aby nie dało się  im współczuć. Widać też, że pisarka musiała pracować długo nad tą powieścią, zadawać wcześniej wiele pytań i dużo czytać - bo w końcu pisanie o sterylizacji łatwe nie jest, a trzeba na ten temat wiedzieć dość sporo. I wyszło jej naprawdę nieźle.

Dużym atutem książki jest też pokazanie relacji pomiędzy białymi, a czarnymi - fabuła rozgrywa się przez większą część książki kilkadziesiąt lat przed 2011 rokiem. Pokazuje jak ludzie pracowali na plantacjach tytoniu, oliwek i jak wyglądała współpraca, czy też jej brak pomiędzy ludźmi innego koloru skóry. Ciekawie też autorka podjęła temat związku pomiędzy opieką społeczną, a biednymi ludźmi mieszkającymi w fatalnych warunkach oraz jak ulega to zmianie za sprawą nowej osoby, Jane. Opowieść strona za stroną zadziwia coraz bardziej, a pod koniec dzieje się tak dużo, że trudno jest zgadnąć, co wydarzy się dalej.

Od tej książki nie spodziewałam się niczego, bo jak napisałam wyżej, w ogóle nie przeczytałam opisu - miałam jednak nadzieję, że przyjemnie spędzę ten czas i go nie zmarnuję. W słusznej sprawie okazała się powieścią dobrą, poruszającą trudne tematy, ale nie przygnębiającą. Bo pomimo sytuacji Ivy i wielu innych rodzin, w historii jest wiele fragmentów radosnych, które wywołują uśmiech na twarzy i które dają nadzieję. Wydaje mi się, że jedynie początek może lekko zepsuć lekturę, ale później jest coraz lepiej.
Moja ocena 4+/6, 7/10
Recenzja napisana dla:
www.a-g-w.info/