poniedziałek, 30 czerwca 2014

TAG: Moja pierwsza książka

Dawno nie brałam udziału w żadnej zabawie blogowej, tagu, czy jak się to ogólnie nazywa. Byłam zapraszana wiele razy, ale jeśli napisałam jeden post Liebster Award, to nie widziałam sensu, żeby pisać inne, gdzie pytania były podobne. Teraz pojawił się za to nowy tag, do którego zaprosiła mnie Lenalee i postanowiłam wziąć udział i przypomnieć sobie niektóre książki. Ale nie było to łatwe. :)

Pierwszą lekturą z jaką się zapoznałam (albo bardziej - jaką pamiętam) były Kajtkowe przygody i wiem tylko tyle, że Kajtek był bocianem :3. Kojarzę też Spotkanie nad morzem, ale też niewiele z niej pamiętam. Więc może uznam lektury z dalszych klas podstawówki, do których wracałam później jeszcze kilka razy? Ten obcy, Ania z Zielonego Wzgórza - przynajmniej wiem, co się tutaj wydarzyło! 

Ten obcy był pierwszą książką, którą pokochałam, bo dopiero tutaj potrafiłam jakoś utożsamić się z bohaterami i nie mogłam przestać myśleć o tym, co stanie się dalej. Przeczytałam też kontynuację i każdemu paplałam o tej powieści, a nie każdy chciał mnie słuchać - bo lektura, rozumiecie. A przecież jest taka super! W pustyni i w puszczy za to została pierwszą książką, którą znienawidziłam. Wytrwałam do piątego rozdziału i uznałam wtedy to za ogromny wyczyn, bo po prostu tych opisów nie dało się czytać. Skończyłam na obejrzeniu filmu i wtedy zrozumiałam wszystkich, którzy nie czytali lektur. 

Chyba nie zapomina się pozycji, którą samą się kupiło. A przynajmniej ja nigdy nie zapomnę, bo dawno dawno temu nie lubiłam czytać, a kiedy zaczęłam, to nie widziałam sensu w kupowaniu książek. Dopiero po jakimś czasie zdecydowałam się na zakup powieści, bo nie należałam do cierpliwych i już nie wytrzymywałam z ciekawości co wydarzy się dalej. Dlatego Miasto szkła jest pierwszą książką, którą kupiłam.  Za to pierwszą książką, którą pożyczyłam jest... Hm. Ale z biblioteki czy od kogoś? Bo jeśli z biblioteki, to chyba Pippi L. , a jeśli od kogoś to Wilczyca Katarzyny Bereniki Miszczuk. Od tej pierwszej chyba mam dalej coś na punkcie rudych włosów, a dzięki tej drugiej zaczęłam lubić wilkołaki w książkach i inne tego typu istoty.

Na nieznanych wodach Tima Powersa to pierwsza i jedyna książka, którą sprzedałam. Dużo łatwiej przychodziło mi wymienianie się książkami niż ich sprzedawanie. Pierwszą książką, którą zrecenzowałam był Sezon czarownicy Natashy Mostert. Powieść była naprawdę fajna no i nie zapomnę jej nigdy, bo to też jej recenzją zaczęłam blogowanie. Nieskończoną książką było W pustyni i w puszczy. Straszna jest. Chociaż może teraz bardziej spodobałaby mi się i może umiałabym przebić się przez te wszystkie opisy, ale nawet nie chce mi się próbować.

Pierwszą książką, która doprowadziła mnie do łez... Ale ze śmiechu czy że jak? Bo jeśli ze śmiechu to będzie to Miasto popiołów - wypowiedzi Jace'a nadal mnie bawią i są aw. Jeśli zaś chodzi o łzy z tego drugiego powodu to chyba najgorzej zniosłam przygodę z Gwiazd naszych wina, bo nie dało się nie wzruszyć. Pierwszą książką, której obejrzałam ekranizację jest Jutro Johna Marsdena. Niestety średnio wypadła i wtedy strasznie się wkurzyłam, bo powieść jak i całą serię bardzo lubię. No, ale w sumie często tak to wypada.

Replika Amy jest pierwszą serią, którą przeczytałam i dzięki której zrozumiałam, dlaczego cykle są takie świetne i irytujące. To stara seria, ale w bibliotekach nadal można ją znaleźć i gdybym nie miała miliona innych książek do przeczytania, to pewnie przeczytałabym ją od nowa. Jest super! Z dzieciństwa pamiętam, że lubiłam Dzieci z Bullerbyn i Lessie wróć, ale tylko co do tej drugiej umiałabym teraz powiedzieć parę zdań. Może pora poprzypominać sobie?

Miasto szkła - to na jej wydanie czekałam z niecierpliwością. Pierwsza książka, do której świata chciałabym się przenieść to Miasto popiołów (od drugiej części zaczęłąm czytać DA) i to od tej części pokochałam książki fantastyczne i byłam bardzo zafascynowana światem Nocnych Łowców. Pierwsza książka, która spowodowała, że zakochałam się w czytaniu. Właśnie nie wiem, w którym momencie zaczęłam kochać? uwielbiać czytać. Wcześniej po prostu traktowałam to jako ostateczną czynność przeciw nudzie. Możliwe, że od pierwszej części z serii Replika Amy, albo dopiero Miasta popiołów.

Serio nie było to takie proste! Większości nie byłam na 100% pewna i dlatego podawałam po dwa przykłady albo więcej. W tagu nie pojawił się ani razu Harry Potter, bo nie czytałam go w dzieciństwie jak prawie każde normalne dziecko, ale zapewne byłby tutaj, gdybym zapoznała się z nim wcześniej niż rok temu. Dziękuję za zaproszenie do zabawy! :) Nie wiem kogo nominować do tego tagu, nie każdy bierze udział w czymś takim, nie każdy pamięta, dlatego też jeśli jesteście chętni, to napiszcie taki post ^^.

sobota, 28 czerwca 2014

19 razy Katherine - John Green

 „Wpadamy w pułapkę bycia jakimś, na przykład fajnym, wyjątkowym, i tak dalej, aż w końcu nawet nie wiemy, do czego to nam potrzebne.''

Po książki ulubionych pisarzy mogę sięgać nie czytając ich opisów. John Green należy do tego grona i tak naprawdę żadna jego powieść mnie dotychczas nie zawiodła, aż do teraz. Totalnie nie wiedziałam o czym będzie 19 razy Katherine, a byłam podekscytowana na samą myśl o tym, że przeczytam coś nowego tego autora. Może nie odliczałam dni do premiery tej pozycji, ale kiedy wyjęłam ją z paczki, nie mogłam doczekać się, kiedy zacznę ją czytać. Tylko kiedy już zaczęłam, miałam problem z tym, żeby dotrwać do końca...

Główny bohater - Colin, to cudowne dziecko, ale nie geniusz. Ma dziwną skłonność do chodzenia z dziewczynami o imieniu Katherine, miał ich dziewiętnaście i wszystkie go rzuciły. Różni się od swoich rówieśników, fascynują go anagramy i mówi o rzeczach, które nikogo nie obchodzą (uświadamia go o tym Hassan - najlepszy przyjaciel). To właśnie z nim wyrusza w podróż po Ameryce, podczas której pracuje nad Teorematem o zasadzie przewidywalności Katherine, dzięki któremu chce przewidzieć przyszłość każdego związku i znaleźć dziewczynę, która go nie rzuci. Podczas podróży spotka wielu ludzi, odwiedzi grób arcyksięcia, zawrze nowe przyjaźnie i spróbuje odnaleźć samego siebie.

Gdybym miała w skrócie napisać, co sądzę o tej książce, to pewnie wystarczyłoby napisać, że mi się nie podoba i jest irytująco wkurzająca. A na to składa się przede wszystkim Colin Singleton, który trafia na listę najgorszych bohaterów książkowych. Serio, jeszcze aż tak bardzo marudzącej postaci męskiej chyba nie spotkałam. Poza tym rysował wykresy, tworzył wzory (!) i pracował nad jakimś bezsensownym Teorematem, żeby później mieć szczęśliwy związek. No przepraszam bardzo, ale komu chce się czytać fragmenty poświęcone matematyce, z których nie wynika nic i powstaje wzór, którego nie rozumie nikt, oprócz Colina? Mnie się nie chciało.

Warto jednak zwrócić uwagę na Hassana, którego polubiłam już na samym początku ze względu na jego specyficzne poczucie humoru, dzięki któremu książka nie wypadła tak niemiłosiernie nudno, jak się na to zapowiadało. To właśnie on wytykał Colinowi bycie egocentrycznym lub niewdzięcznym dupkiem (Hassan, kocham cię za to!) i sama jego obecność wywoływała uśmiech na twarzy. Ciekawą postacią była również pewna dziewczyna, która próbowała zrozumieć samą siebie, a przy tym zachowywała się normalnie (a nie tak jak wiadomo kto).

To, co najbardziej spodobało mi się w 19 razy Katherine to odnajdywanie własnego ja, dzięki przeprowadzanym rozmowom głównych bohaterów z mieszkańcami pewnego miasteczka oraz miedzy sobą. Również humor, który pojawił się tutaj przede wszystkim dzięki Hassanowi, a później nawet dzięki Colinowi! I zakończenie utworu też mogę uznać za atut książki, chociaż było lekko przewidywalne.

Pomimo wymienionych przeze mnie plusów, nowa powieść Greena wypada słabo, a nawet bardzo, gdy porównam ją z tymi wcześniejszymi. Może i jest tutaj przesłanie, ale zostało mu poświęcone niewiele uwagi. Całość skupia się raczej na beznadziejnym Colinie i nawet to, że później staje się postacią odrobinę ciekawszą, nie zmienia mojego nastawienia do niego. Czy polecam? Ogólnie nie, lepiej sięgnąć po inne, lepsze książki Johna. Chyba, że uwielbiacie jego styl i język - może wam spodoba się bardziej niż mi.
Ocena 3/6
Książka otrzymana od wydawnictwa Bukowy las.

niedziela, 22 czerwca 2014

Księga stylu Coco Chanel. Jak stać się elegancką kobietą z klasą - Karen Karbo

Jak to brzmi! Jakbym ja sama urwała się z kosmosu i postanowiła przeczytać tę książkę będąc pod wpływem kosmitów. Uprzedzając pytania wszystkich - nie, wcale nie zamierzałam jej czytać, a nawet nie wiedziałam o jej istnieniu. Przyszła niespodziewanie i przykuwała mój wzrok. Trochę głupio było mi się za nią zabrać (ta elegancka kobieta z klasą), ale ciekawość rosła i dałam jej szansę. Nie uwierzycie! Nie było tak źle, a nawet całkiem fajnie.

Książka Karen Karbo traktuje przede wszystkim o Coco Chanel i jej historii, którą zapewne mało kto zna. O tym jak wyglądało jej dzieciństwo, jak trafiła pod opiekę zakonnic, które nauczyły ją szyć i jak wyglądał początek jej wielkiej kariery. Autorka przedstawia chaotyczną biografię projektantki, która twardo stąpała po ziemi, wywołała wiele kontrowersji i ubrała miliony kobiet na całym świecie. Według okładki, Karbo napisała inspirującą książkę o sprawach ponadczasowych - stylu, pasji, pieniądzach, kobiecości itd.

Dla mnie inspirująca nie była, ale czytanie jej sprawiło mi wiele radości. Nie jest to typowy poradnik, biografia też nie, a połączenie tych dwóch gatunków z komentarzami samej Karen Karbo. Muszę przyznać, że wyszło jej to świetnie, bo uśmiech podczas lektury w ogóle nie schodził mi z twarzy. Ma ona taki lekki, luźny, nieco sarkastyczny język i pomimo fascynacji Coco Chanel, potrafiła ją skrytykować w sposób naprawdę ciekawy. Co prawda pod koniec każdego rozdziału podawała w punktach co powinnyśmy zrobić, aby stać się eleganckimi kobietami,  aby odnieść sukces i jak mieć własny styl (wzorując się na Chanel) - ale sama z niektórymi się nie zgadzała, o czym dawała znać.

Zdarzały się też fragmenty, które mnie totalnie nudziły, np. o szyciu, o ściegach i innych tego typu rzeczach, o których nie mam zielonego pojęcia i mnie nie interesują (a może powinny?), ale osoby, które to lubią bardziej odnajdą się w tej książce. Mnie najbardziej zafascynowała postać słynnej projektantki i najchętniej czytałam o jej życiowych historiach (są naprawdę wow!) oraz o zabawnych przemyśleniach samej autorki i sytuacjach, w których się znalazła.

Księga stylu Coco Chanel. Jak stać się kobietą z klasą to idealna pozycja na lato, którą raczej powinno traktować się z przymrużeniem oka i dobrze się przy niej bawić. Można dzięki niej sporo się dowiedzieć o tym jak wyglądało życie kobiety, która przeprowadziła rewolucję w modzie i wierzyła we własne pomysły, które później pokochał prawie cały świat. Ogólnie polecam, ale nie spodziewajcie się, że znajdziecie w niej rady, których nie znacie. :)

Co nie zmienia faktu, że tytuł jest przedziwny.

czwartek, 19 czerwca 2014

Warsztaty kreatywnego pisania z Katarzyną Bondą

Wyobrażacie sobie, że na początku w ogóle nie chciałam iść na jakieś tam warsztaty i wolałam zostać w domu? Nie wiedziałam w ogóle z kim one będą i założyłam, że będzie nudno. Na szczęście rano zebrałam się, w szkole wytrwałam na godzinie polskiego, a później z całą klasą poszliśmy do siedziby Radia Lublin i tam oświecili mnie, że te warsztaty będzie prowadziła pisarka. 

Ale jak mi powiedzieli, że Katarzyna Bonda, to nadal nie wiedziałam o kogo chodzi. Dopiero, gdy przeczytałam, że jest autorką Pochłaniacza, zaczęłam coś kojarzyć. Tak czy siak, wiedza co napisała i jak pisze, nie była mi potrzebna, bo przyszłam po to, by nauczyć się pisać. Nie to, że chcę kiedyś napisać książkę i ta wiedza jest mi bardzo potrzebna, ale przekonałam się dzięki tym warsztatom, że pisanie jest świetną zabawą i sposobem na spędzanie wolnego czasu.

Katarzyna Bonda jest autorką powieści kryminalnych i to ona stworzyła pierwszego książkowego profilera w polskiej literaturze kryminalnej. Z wykształcenia jest dziennikarką. To tak w skrócie, czego dowiedziałam się o niej samej, gdy przedstawiała nam ją inna pani pracująca w radiu. Gdy zaczęła, wszyscy popatrzyliśmy się na siebie, bo wiedzieliśmy już, że może być świetnie. Nie było nudno, bo autorka nie tylko sama opowiadała nam o kryminałach i o tym, jak powinno się je pisać (albo bardziej, w jaki sposób ona to robi), ale zadawała nam pytania, na które nie wystarczyło krótko odpowiedzieć. Drążyła temat, aż uzyskała kompletną odpowiedź.

Rysowała na tablicy z czego składa się scena i próbowała nam to wyjaśnić prostymi przykładami. Powiedziała, że jeśli nauczymy się dobrze pisać jedną scenę, to będziemy umieli napisać całą książkę. Wydaje się to proste, nie? Wcale takie jednak nie jest. W pewnym momencie poprosiła o dwie osoby, chłopaka i dziewczynę do odegrania jakiejś scenki. Nikt oprócz tej dwójki i samej pisarki nie wiedział, co będą robić, a naszym zadaniem było obserwowanie każdego ruchu, szelestu, mimiki twarzy, gestów itp. Nie wiedzieliśmy na początku do czego to jest potrzebne i też nie wszystko wyłapaliśmy. Potem omawialiśmy całą scenkę, krok po kroku i naprawdę wiele rzeczy nam umknęło, no bo kto zwraca uwagę na to, jakim krokiem ktoś idzie. Okazało się, że w kryminale jest to podstawą i nie można czegoś takiego pominąć.

Przyszła kolej na część najtrudniejszą, ale też i najfajniejszą. Katarzyna Bonda dała nam piętnaście minut na napisanie jednej sceny, najlepiej kryminalnej. Mieliśmy wykorzystać to co wcześniej nam mówiła i zwracać uwagę na elementy, które budują klimat i akcję kryminału. W jednej scenie miał znaleźć się wstęp, katalizator, dwa punkty zwrotne i w tym jeszcze rozwinięcie + zakończenie, jeśli nie jest ono w drugim punkcie zwrotnym. Musieliśmy podjąć decyzję jaką narrację zastosujemy, wymyślić pomysł na scenę i... pisać. 

Jeszcze nigdy nie widziałam swojej klasy tak zaangażowanej w pisanie czegoś! Nie było zbyt łatwo, bo jak to ktoś określił, jesteśmy skrzywdzeni pisaniem wypracowań. Czyli pisaniem wszystkiego ładnie, pięknie i tak, żeby spodobało się nauczycielce polskiego. Tutaj nie mogliśmy tak pisać. Inaczej autorka zaczynała tłumaczyć nam, że to zdanie jest całkowicie bez sensu i nic nie wnosi. Więc jeśli ktoś takie napisał, zmieniał je. A po tych piętnastu minutach musieliśmy przeczytać to, co stworzyliśmy.

Ja już wiem, że nie rozpoczyna się od ''Było po 22..'' i przez to musiałam wymyślić cudownie romantyczny wstęp, po którym moja bohaterka przypomina sobie, że nie zamknęła samochodu na parkingu podziemnym. No i rozumiecie, każda byłaby wkurzona, że musi zbiec i zamknąć ten cholerny samochód. A tam, kiedy już to zrobiła, ma wrażenie, że nie jest sama. Jacyś faceci wsadzają ją do bagażnika (a przed tym wbijają igłę w ramię!) i zwiewają. No i jeszcze dialog i parę dodatkowych zdań. Ale ogólnie zostałam pochwalona, oprócz wstępu. 

Warsztaty były świetne i jak będę mogła kiedyś pójść na kolejne, będę chyba pierwsza w kolejce. :) Sama autorka jest bezpośrednia, ale przy tym bardzo zabawna i to dzięki niej te warsztaty każdy z nas wspomina tak miło.

Zdjęcia pochodzą stąd i tam można zobaczyć ich więcej.

wtorek, 17 czerwca 2014

Kroniki krwi 1-3, Richelle Mead

 „Świat jest moją sceną. Trzymaj się blisko mnie, a dostaniesz gwiazdorską rolę w tym przedstawieniu.''

Moja miłość do świata nocnych istot Richelle Mead nie skończyła się na Akademii Wampirów. Autorka stworzyła nową serię opartą na dobrze nam znanej historii Rose, Dymitra i Adriana. Sama się sobie dziwię, że sięgnęłam po nią dopiero teraz, ale za to przeczytałam trzy części jedna za drugą. Powtórka z AW? Prawie, brakuje tylko trzech tomów. Myślałam na początku, że ten cykl nie spodoba mi się aż tak bardzo, bo nie będzie tu moich ulubionych bohaterów. Guzik prawda. Jest za to Adrian i Sydney. No i okazało się, że Kroniki krwi dorównują poziomem Akademii.

Sydney popadła w niełaskę alchemików za to, że pomagała Rose Hathaway, dampirzycy, która była oskarżona o królobójstwo. Teraz, aby udowodnić swoją niewinność i wierność dla organizacji będzie musiała chronić księżniczkę Jill Dragomir, którą ktoś usilnie próbuje zlikwidować. Zadaniem alchemików jest dbanie o życie ludzi i zacieranie śladów po wampirach. Trzymają równowagę pomiędzy dwoma światami i muszą zawsze swoją pracę stawiać na pierwszym miejscu. Dla Sydney z czasem będzie to trudniejsze - obecność tylu wampirów i dampirów łatwe nie będzie, ale może jej w tym pomóc nie kto inny jak Adrian Iwaszkow...

„Użyłem płynu o sosnowym zapachu. Rozumiesz, posprzątałem. - Wykonał dramatyczny gest w stronę kuchni. - Tymi rękami, które nie plamią się pracą.'' 

Bardzo podoba mi się to, że autorka postanowiła stworzyć serię, w której główną bohaterką jest Sydney Sage, bo z Akademii Wampirów wiemy o niej tak naprawdę niewiele. Jej postać była owiana tajemnicą, a przez to strasznie intrygowała. Tutaj miałam wrażenie, że to zupełnie inna osoba niż tam - a to dlatego, że czytamy powieść z jej perspektywy i znamy jej wszystkie uczucia i myśli, nawet te najbardziej skryte. Fajne jest w niej również to, że nie wiadomo do końca jak postąpi w danej sytuacji, jaką podejmie decyzję. Najpierw rozsądna i bardzo odpowiedzialna, potem zaczyna się zmieniać.

Teraz wyobraźcie sobie, że do takiej uporządkowanej dziewczyny, Richelle Mead dobrała Adriana, który znany jest z uwielbienia do alkoholu, kontrowersyjnych zachowań i nieobliczalności. Muszę przyznać, że wyszło z tego wiele zabawnych sytuacji, przez które nie mogłam przestać się śmiać. Dzięki tej dwójce nie dało się nudzić, cały czas wynikały jakieś dziwne problemy. A nie można zapomnieć o pozostałych bohaterach, którzy serwują nam kolejne porcje emocji i zabawy. Przybywa ich też z tomu na tom coraz więcej, pojawiają się nowe zagadki i jest coraz ciekawiej!

 „Wiesz... - zaczął - w normalnych okolicznościach fakt, że zaprosiłaś mnie do sypialni, byłby wydarzeniem dnia.''

Pisarka nie skupia się wyłącznie na alchemikach i wampirach, a wprowadza również inne organizacje i ludzi z pewnymi zdolnościami. Nie chcę dużo zdradzać, ale możecie być pewni, że świat w Kronikach krwi może okazać się nawet bardziej skomplikowany niż w AW. To co najbardziej lubię w twórczości Mead to jej lekki styl, dzięki któremu przez lekturę się płynie. Nie ma też jakichś zawieszeń i nudnych wątków - całość trzyma się naprawdę nieźle i nie da się oderwać od czytania.

Mogę przyczepić się jedynie do powtarzania tego co już było (tak samo jak w Akademii Wampirów), autorka w drugim tomie przypomina co było w pierwszym, a trzecim co było w drugim. Jest to dobre dla tych, którzy sięgają po kolejne części po paru miesiącach, a dla mnie nie, kiedy sięgam po nie jedna za drugą. Chwilami też irytowała mnie Sydney, która była za bardzo idealna, którą wszyscy chwalili i nie miała żadnych wad. Zaczęło się to z czasem zmieniać, ale sami rozumiecie, że nie ma nikogo idealnego i to wypadło trochę mało realistycznie.

Co nie zmienia faktu, że Kroniki krwi są super! Nie potrafiłam skupić się przez tę serię na nauce i kiedy robiłam sobie przerwy, to cały czas myślałam, co się stanie z bohaterami. Końcówka każdej części została tak napisana, że można się pokroić z ciekawości co będzie dalej... No właśnie. Ja mam ochotę po przeczytaniu Magii indygo, a czwartego tomu jeszcze nie ma. Tak więc, jeśli znacie świat AW polecam bardzo, ale to bardzo: Kroniki krwi, Złotą lilię i Magię indygo


sobota, 14 czerwca 2014

Wszystko za życie (2007)


Porzucić swoją karierę zawodową i wyruszyć autostopem na Alaskę… Czemu nie? Pewnie teraz większość z Was stwierdzi, że jest to niemożliwe, że nie jest łatwo porzucić swoje bezpieczne życie dla jakiegoś całkowicie zwariowanego pomysłu. Ale przecież cały czas czytamy gdzieś o nowych projektach związanymi z podróżami, nowymi i coraz ciekawszymi blogami, które inspirują ludzi na całym świecie. Tak trochę standardowo, ale jest zbyt wiele przykładów, żeby wpierać innym, iż coś jest za trudne by tego dokonać. Kolejnym tego dowodem może być film, który niezwykle porusza, fascynuje, uczy i jest oparty na prawdziwych wydarzeniach.

Czyli Wszystko za życie (Into the Wild), opowiadający historię młodego mężczyzny, który dopiero co ukończył uniwersytet, a już zrywa ze swoim nudnym życiem. Rozdaje swoje rzeczy, przekazuje pieniądze na cele charytatywne i wyrusza autostopem w kierunku Alaski. Po drodze spotyka niesamowitych ludzi, z którymi łączą go podobne historie. Spotkania i przygody w wędrówce na Północ nauczą go wiele i na zawsze ukształtują jego osobę.

Do obejrzenia tego obrazu nie trzeba było mi wiele – przeczytałam krótki opis i kiedy doszłam do fragmentu o autostopie i Alasce, wiedziałam że to jest to i muszę koniecznie się z nim zapoznać. Byłam ciekawa jak zostanie przedstawiona ta dzika kraina i co przeżyje tam główny bohater. Jednak film przeszedł wszelkie moje oczekiwania – okazał się jednym z lepszych, jakie udało mi się dotychczas obejrzeć. Bo Wszystko za życie to nie tylko trudności z jakimi musiał zmierzyć się Christopher w samotności, bez niczyjej pomocy. To również pokazanie drogi jaką musiał pokonać, aby tam dotrzeć oraz ludzie, których na niej udało mu się spotkać i z którymi przeżył wspaniałe chwile.

Bardzo spodobało mi się z jaką radością bohater witał każdy nowy dzień swej zwariowanej i niezrozumiałej dla wielu wędrówki. Również to, z jaką pasją mówił o swoim głównym celu – o Alasce i przyczynach swojej podróży. O tym, że ludzie są zachłanni, źli, a on totalnie nie potrafi żyć wśród takiej społeczności. Emile Hirsh, aktor wcielający się w postać Christophera idealnie odegrał swoją rolę i widać było z jaką szczerością i  prostotą grał.

Dopełnieniem tego cudownego obrazu jest muzyka, bez której nie wyobrażam sobie tego filmu. Skomponował ją Eddie Vedder, wokalista zespołu Pearl Jam. To ona oddaje prawdziwą atmosferę tej historii. Polecam między innymi Society, Long Nights lub The Wolf. Gdy do tego doda się zapierające dech w piersiach widoki zielonej, zimnej i dzikiej Alaski oraz inteligentne dialogi (lub też monologi!) ukazuje się coś, na co naprawdę warto zwrócić uwagę. Zdecydowanie polecam, bo według mnie Wszystko za życie jest na naprawdę wysokim poziomie. No i ta Alaska!
Ocena 10/10

czwartek, 12 czerwca 2014

Irytujący John Green

Tylko nie pobijcie mnie! Bo tak naprawdę, to Greena lubię. Może świadczyć o tym obecność wszystkich jego książek w mojej biblioteczce, recenzje ich (pozytywne, a nawet bardzo) i chęć wybrania się na ekranizację Gwiazd naszych wina. Może nawet odważę się napisać, że jest jednym z moich ulubionych pisarzy. Co nie zmienia faktu, że irytujący jest...

jego fenomen. Nie muszę chyba długo tłumaczyć. No wiecie, wystarczy spojrzeć na pasek blogów, które się odwiedza i wszystko staje się jasne. Ostatnio prawie każdy o nim pisze, nowej książce, ekranizacji, samym Greenie i o tym jaki jest cudowny, jak genialnie pisze, jaki jest optymistyczny, kochany, słodki i... Och. Może wystarczy? Ja też o nim piszę i na tym poście wcale nie zakończę tego. Irytuję się, bo wszędzie on jest, a jednak pisanie o jego twórczości przychodzi z łatwością. Green, inspirujesz! 

Miałam o tyle fajnie, że byłam ambasadorką każdej jego książki wydanej przez wydawnictwo Bukowy Las. Sami mogliście zauważyć, że organizowałam konkursy, wstawiałam fragmenty i je recenzowałam. Bardzo się z tego cieszę, bo większość tych powieści przeczytałam dużo wcześniej niż inni ludzie i mogłam poznać go przed tym całym szumem. Jak dopiero miłość do jego dzieł zaczęła kwitnąć wśród młodzieży i starszych. Fajnie było polecać innym Gwiazd naszych wina i za jakiś czas czytać podziękowania za to, że nakłoniłam kogoś do zapoznania się z tak fenomenalną historią. Też tak mieliście?

Po raz pierwszy z jego twórczością zetknęłam się w Gwiazd naszych wina - dla mnie najlepszej jego powieści (co prawda nie przeczytałam jeszcze tej najnowszej, 19 razy Katherine). Niektórzy dziwią się, że cały czas o tej pozycji jest głośno, ale ja nie. Mnie totalnie pochłonęła i pomimo tego, że nie piszę na każdym kroku jaka jest cudowna, to wiedzcie, że naprawdę taka jest! :) Papierowe miasta były o czymś już zupełnie innym, ale nadal Green pozostał w tematach młodzieżowych, problemach, które mogą dotykać młodych ludzi. Nie ujął mnie aż tak bardzo, co nie zmienia faktu, że książkę wspominam bardzo miło. Miałam jednak mały problem na początku z pozycją Szukając Alaski - bo przypominała mi Buszującego w zbożu (którego nie trawię), ale kiedy przestałam w końcu myśleć, że jest podobnie i spróbowałam podążyć myślami autora, to ponownie się zachwyciłam i skończyłam szybciej niżbym tego chciała.

19 razy Katherine jest dla mnie jeszcze taką małą tajemnicą, bo nie wiem o czym jest i nie zaczęłam jej czytać. Na dniach zacznę i możecie spodziewać się nie tylko recenzji, ale i konkursu!

Chciałam wspomnieć przy okazji o ekranizacji Gwiazd naszych wina. Film można oglądać w Polsce, jeśli się nie mylę od poprzedniego piątku. Czytałam parę recenzji i większość osób poleca, chociaż niektórzy mają raczej średnie zdanie na ten temat. Oglądaliście? Napiszcie, czy się Wam podobał! Ja dopiero mam w planach wybranie się do kina i aż zżera mnie ciekawość jak to im wyszło. O, zapomniałabym. Kiedy otworzyłam 19 razy Katherine znalazłam w środku zakładkę i oprócz standardowych okładek książek Greena jest też na niej wydanie filmowe GNW. Jest super! 

Wracam do irytującego Greena. Może nie tylko ja się wkurzam na jego wszechobecność, ale jeśli nie czytaliście jeszcze żadnej jego powieści, to musicie to zmienić. Może Was nudzi to już (mnie też, ale przeczytałam), ale serio warto! Praktycznie każdy go lubi, to staje się trochę nudne. W takim razie jestem nudna. Ale czytajcie!

Paplanina o Greenie i myślenie Cassiel - mam nadzieję, że się podobało. :)